Wieczna kibicka Wieczystej. Niesamowite życie Grażyny

Czytaj dalej
Fot. Oskar Nowak
Jerzy Filipiuk

Wieczna kibicka Wieczystej. Niesamowite życie Grażyny

Jerzy Filipiuk

Jej mama była alkoholiczką, ojca nie poznała. Wiele lat spędziła w domach dziecka. Utalentowana sportowo i artystycznie. Pracowała jako malarz budowlany, siostra PCK i salowa. Grażyna Bednarz od wielu lat kibicuje Wieczystej Kraków. Już stała się legendą tego klubu.

Jako dziecko w Tarnowie bywała na zawodach w żużlu i boksie, sprzedawała programy meczowe, startowała w szkolnych zawodach. Mieszkając w Krakowie, nie chodziła na mecze Wisły (z dwoma wyjątkami), Cracovii, Garbarni czy Hutnika, a długo nawet Wieczystej, choć jej stadion widziała ze swego balkonu.

Dziś trudno sobie wyobrazić trybuny obiektu Wieczystej bez charakterystycznej postaci pani Grażyny. Żywiołowo dopingującej „Żółto-czarnych”, zdzierającej gardło, by wesprzeć ulubieńców, jeżdżącej za nimi także na inne stadiony i bywającej na treningach. Mało który z kibiców zna jej nazwisko, większość z nich kojarzy ją jako panią Grażynę.

Przy stadionie

- Od ponad 40 lat mieszkam koło stadionu Wieczystej, ale długo nie interesowałam się tym, co się tam dzieje. Tylko tam spacerowałam - zaczyna opowieść. - Na początku lat 90. jeździłam obok boiska wózeczkiem z córką. Któregoś dnia osiedlowi koledzy, wierni kibice klubu, zaprosili mnie na Wieczystą. Dowiedziałam się, że można tam przyjść, posiedzieć, pograć w karty i bilarda, pojechać na mecze. Byłam rencistką, chciałam się czymś zająć. I pokochałam Wieczystą - wspomina.

Ciągnie: - Pomagałam w organizacji imprez, piekłam kiełbaski na ogniska, przygotowywałam stoły na spotkania, prasowałam obrusy. Spędzałam tam Wigilie, święta. Grałam w karty, siedziałam na trybunach, koledzy zabierali mnie na mecze na inne stadiony.

Zaliczyła wiele wyjazdów. Pamięta jeden z najdalszych, do Pilicy koło Zawiercia. W przerwie meczu któryś z miejscowych fanów (pewnie dzieciak) zamknął ją w toalecie, by nie mogła kibicować "Żółto-czarnym". Uwolniła się za pomocą kluczyka, którym podniosła klapkę w drzwiach. Zapamiętała, że w zespole gospodarzy grał ksiądz.

- Mimo że głośno i mocno kibicowałam Wieczystej, rywale zwykle się do mnie uśmiechali i mówili „Ależ pani jest niesamowita, taka miła”. Gdy czasem ktoś coś brzydko powiedział, odpowiadałam mu: „Tak się nie mówi, szanujmy się. To jest piłka. Źle nie gracie, poczekajmy do końca meczu, zobaczymy, kto jest lepszy - wspomina.

I przytacza inny przykład: - Nie tak dawno na meczu w Andrychowie ktoś we mnie rzucał piłką. Dostawałam nią w nogi. Oglądnęłam się: piłka obok mnie. Potem znowu nią dostałam. Oglądnęłam się i widzę, że dzieci uśmiechają się. Powiedziałam im: „O, bardzo nieładnie zaczepiać starszą panią” i wrzuciłam im piłkę na boisko. Dzieci zaczęły krzyczeć, że nie mają piłki! Było wesoło. Często tak było.

Czasem jest nieprzyjemnie: - Po meczu w Skawinie część kibiców - choć inni krzyczeli, że jestem równa babka, że chcieliby mieć taką fankę - usiłowała mnie pobić. Nie mogli się pogodzić z tym, że tak mocno dopingowałam Wieczystą. Obronili mnie ochroniarze. A w Andrychowie ktoś przeklinał i krzyczał: „Ile ci płacą za to kibicowanie?”. Nie chcąc się wdawać z nim w dyskusje, poszłam na drugą stronę trybun, ale po przerwie poszedł za mną, by mnie znów zaczepiać – opowiada

Przyznaje: - Gdy jestem na meczu, zapominam o całym świecie. Utożsamiam się z piłkarzami. Tak im kibicuję i podpowiadam, jakbym to ja ich trenowała. Krzyczę: Przerzuć, podaj, wrzuć!. Kocham piłkę. To jest dla mnie miła odskocznia od codzienności. Gdy wchodzę na stadion, kibice witają mnie, mówią „Dzień dobry, pani Grażynko”, pytają, czy wygramy, a ja odpowiadam, że tak, na sto procent. Mój ulubiony okrzyk to „Wieczysta najlepsza jest!”. W klubie można kupić logo z nim.

Jeden z działaczy, długo związany z Wieczystą, miał kiedyś do niej pretensje, że jest za głośna na trybunach, że straszy piłkarzy, przeszkadza im w grze. Dziwiła się, dlatego przy kiełbaskach dla graczy postanowiła, w jego obecności, ich o to zapytać.

- Odpowiedzieli: „Ależ pani Grażynko. To dzięki pani wygrywamy, bo pani nas motywuje, dopinguje, wspiera. Musi pani nam kibicować”. Gdy usłyszałam, że podnoszę ich na duchu, dodaję im sił, bardzo się ucieszyłam. Dlatego ciągle chodzę na mecze. Choć często głośno krzyczę, po meczu nie boli mnie gardło, nie mam chrypki - mówi.

I dodaje ze śmiechem: - Może dlatego, że wcześniej lubiłam śpiewać, i to grubym głosem. Może powinnam zostać śpiewaczką operową.

Przed laty piłkarze odwiedzili ją w domu. - Teraz też bym ich zaprosiła, gdyby tylko mieli ochotę przyjść. Przyjmę ich w każdej chwili. Zapraszam, drzwi będą otwarte - zapewnia. Dodaje, że trzy lata temu, na jej 60. urodziny, gdy piłkarze się rozgrzewali, mieli na sobie białe koszulki z napisem „Dziękujemy pani Grażyno”.

- A po meczu otrzymałam od nich koszulkę z numerem 60 i napisem Grażyna. Jeżdżę w niej na mecze, dzieci wołają za mną Grażyna, Grażyna!

Największego asa Wieczystej - Sławomira Peszkę - poznała w dniu jego pierwszego treningu. Przedstawiono mu ją jako najwierniejszego kibica klubu. Ma z nim, podobnie jak z innymi graczami, fajne relacje. Pytają się o zdrówko, co słychać. Poznała też trenującego w klubie syna Peszki - Marcela. I inne dzieciaki z klubu. Kilka tygodni temu została przez nich zaproszona na mecz. Przygotowała dla nich batoniki. Funduje im - czasem też dzieciom kibiców - lody czy lizaki. Tak odwzajemnia ich uśmiechy, radość. Chce, by pamiętały, że były na meczu, że coś dostały.

Ekspresyjne zachowanie pani Grażyny na trybunach widzą niemal wszyscy kibice. Jej serdeczność i życzliwość dostrzegają głównie ci, którzy mają okazję się z nią zetknąć na co dzień. Ale nikt nie zna prawdziwej historii jej życia, traumatycznych przeżyć z dzieciństwa i młodości.

Dzieciństwo

Urodziła się 25 czerwca 1958 roku w Tarnowie, w bardzo biednej rodzinie. Jej matka, Irena, pracowała w popularnej kopyciarni (w której produkowano elementy służące do montażu obuwia), a potem w cegielni.

- Była alkoholiczką. Zjawiała się w domu co trzy, cztery dni, czasem rzadziej. Rodziła dzieci i zostawiała ją swojej mamie Marii. Było nas sześcioro. Ja byłam czwarta z kolei. Miałam dwóch braci i trzy siostry. Każde z nas miało innego ojca. Mojego nigdy nie widziałam. Nawet nie wiem, jak miał na imię, kiedy zmarł. Wiem tylko, jak się nazywał. Ale noszę nazwisko po Bednarzu, z którym matka wzięła ślub - opowiada pani Grażyna.

Trzypokoleniowa rodzina mieszkała w Tarnowie naprzeciw wodociągów, koło Burka - słynnego placu targowego. Gnieździła się w kuchni i dwóch pokojach. Na trzech łóżkach. Mała Grażyna spała w nogach zwinięta w kłębek. Często za podpórkę na nogi służył jej wózek.

Ostatniego syna Irena urodziła na początku lat 70. Była wtedy już po czterdziestce. Pani Grażyna martwiła się o niego, bo w domu były libacje. Gdy jej 4-letni brat miał zostać oddany do domu dziecka, poprosiła jedną z sióstr, by go wzięła na wychowanie.

Matkę dzieciom zastępowała babcia - obrotna kobieta, mająca w kufrze wiele książek. Potrafiła jednocześnie czytać i na szydełku robić firankę. Kiedyś mieszkała we Francji; to tam w 1931 r. urodziła się mama pani Grażyny (zmarła w 2003 roku w Dębicy).

- Babcia wstawała o 4. rano. Ja też, aby ubrać jej pończochy, założyć podwiązki i przygotować wózek na śmieci. Zbierałyśmy makulaturę i szmaty, które zawoziłyśmy do składu - opowiada kibicka Wieczystej. - Gdy miałam siedem lat, chodziłam na rampę przy ulicy Wodnej, gdzie wyładowywałam buraki i węgiel z wagonów na samochody. Znosiłam też ludziom węgiel do piwnicy, zmywałam ulicę wodą, zbierałam butelki - opowiada.

Za zrobione pieniądze robiła drobne zakupy, a resztę przekazywała mającej nędzną rentę babci. Matka nie łożyła na dom i dzieci. Czasami ktoś litował się nad kilkulatką, która mówiła o swym smutnym losie.

Głód zmuszał ją do kradzieży. - Do szkoły przychodziłam godzinę wcześniej i wykradałam dzieciom śniadania z teczek. Szybko zjadałam je, choć nie wszystko, w ubikacji, a potem odstawiałam teczki na parapet. Jeśli inne dzieci coś zostawiły na talerzu z obiadu, przynosiłam to babci - opowiada.

Jako dziecko moczyła się. - Może ze stresu, z przeżyć. Mama mnie za to biła. Krzyczała: ty chamko, ty suko! Wyrzucała z pokoju w samej koszulce na korytarzu i mówiła „Tam wyj!”. Nikt z sąsiadów nigdy nie interweniował. Babcia zabierała mnie z powrotem - mówi.

Nadzieja w sporcie

Choć rodzina klepała biedę, mała Grażyna dbała o czystość i higienę (babcia nie nadążała z praniem) jeździła na łyżwach (raz ściągnęła je koledze, założyła i długo jeżdżąc… odmroziła nogi), skakała w dal i wzwyż, grała w piłkę z chłopakami (bili się, żeby była w ich drużynie).

Podobnie było później. Zachęcana przez nauczyciela wf. i trenera UKS Stanisława Nowaka ze Świtu Krzeszowice, uprawiała lekkoatletykę. w 1972 roku na kolonijnej Olimpiadzie Sportowej była pierwsza w konkursie pchnięcia kulą, druga w rzucie oszczepem i dyskiem, a trzecia w tenisie stołowym. W mistrzostwach powiatu była druga w biegu na 400 metrów.

Zaś trzy lata później na koloniach wygrała konkurs piosenki i była druga w konkursie rysunkowym. Potrafiła też zagrać na pianinie.

Będąc w V klasie trafiła do domu dziecka. Pożaliła się wychowawczyni, że matka znów ją biła - tym razem za to, że przed wyjściem do szkoły zabrała ostatnią czystą koszulę. Szybko znalazła się w DD w Pławnej (pow. tarnowski). Tam pierwszy razem w życiu miała własne łóżko. Radość trwała jednak krótko. W nocy zmoczyła się. Wychowawczyni lała ją po głowie, plecach, gdzie popadło. Potem - z różnym skutkiem - próbowała temu zaradzić, by chronić się przed wstydem i karą.

Pamięta, że zimą wychowawczyni odprowadzała ją do szkoły, idąc w grubym, pięknym kożuchu, a ona w tenisówkach, dresiku i fartuszku. Odmroziła sobie ręce, nogi, uszy, ale nikt się tym nie przejmował.

Matka-alkoholiczka, pobyty w domach dziecka, kradzieże. Wzloty i upadki, odbijanie się od dna i miłość. W jej życiu jest to wszystko

- Bardzo chorowałam, miałam zapalenie uszu, groziła mi głuchota. Zawieziono mnie potem do Krakowa. Dyrektor krzyczał na mnie, że przeze mnie trzeba było tak daleko jechać - wspomina.

Po około pół roku, gdy mimo próśb i płaczu ucięto jej piękne warkocze, uciekła z domu dziecka z dwa lata starszym od niej kuzynem (to on wpadł na ten pomysł). 42 km do Tarnowa pokonali, idąc przez las, czepiając się furmanek i jadąc skradzionym rowerem. Byli bardzo zmęczeni, głodni, szukali jedzenia w śmieciach.

- Kuzyn chciał napaść na sprzedawczynię, która wyszła ze sklepu. Zamierzał ją uderzyć pompką, a ja miałem jej wyrwać torbę z pieniędzmi. Krzyczałam na niego: "Nie rób tego, nie wolno!". Sklepowa się obejrzała i do ataku nie doszło. Kuzyn był zły na mnie, chciał mnie zostawić. W Tuchowie wsiedliśmy do autobusu, ale nie mieliśmy pieniędzy na bilety. Konduktor chciał nas wysadzić, jednak zlitował się, widząc moje łzy - wspomina.

W Tarnowie udali się do swych domów. Ale w jej domu szybko zjawiła się milicja, powiadomiona przez DD. Jej babci nakazano odwiezienie wnuczki z powrotem (jej kuzyn też został znaleziony). O 4 rano najstarsza z rodzeństwa odwiozła siostrę do Pławnej.

- Prosiłam ją, żeby mnie nie odwoziła, bo bałam się, że mnie dyrektor zbije. Mówiła mi, że dyrektor obiecał, iż tego nie zrobi, ale położył mnie na biurku i strasznie lał kijem od bilarda po rękach, plecach i głowie. Kilka miesięcy później zachorowałam na zapalenie uszu, miałam wysoką temperaturę i leżałam w izolatce. Higienistka miała mnie zabrać do lekarza do Tarnowa. Gdy zasłabłam i upadłam na łóżko, uderzyła mnie w twarz - opowiada.

Wkrótce potem przyjechała po nią babcia. Ale po kilku miesiącach, kolejnych biciach i wyzwiskach matki, znów trafiła do domu dziecka. Na własną prośbę.

- Byłam rozżalona, głodna, nie miałam w co się ubrać, nie miałam czystego fartuszka, wstydziłam się zachowania matki - opowiada. - Odwieziono mnie do Państwowego Pogotowia Opiekuńczego dla dziewcząt w Krakowie. Były tam narkomanki, początkujące alkoholiczki, młodociane prostytutki. Obserwowano, jak się uczymy, zachowujemy, by nas przydzielić do odpowiednich ośrodków.

Pomagała w kuchni, zajmowała się dziećmi z grupy przedszkolnej. Dzięki dobremu zachowaniu mogła uczyć się w szkole. Dzięki dobremu zachowaniu mogła opuszczać PPO, uczyć się w szkole.

Potem trafiła do Krzeszowic. Najpierw mieszkała w Państwowym Domu Młodzieży, znajdującym się w Pałacu Potockich, później w internacie. Skończyła dwie ostatnie klasy "podstawówki" i zasadniczą szkołę budowlaną. Zdobyła fach malarza budowlanego. Jeździła na praktyki, malowała bloki, bieliła ściany, skrobała wapno.

Zjeść cokolwiek

Zanim zaczęła zarabiać, szukała różnych sposobów, by coś zjeść. W sklepie pytała, ile kosztuje makaron, a kiedy sprzedawczyni się odwróciła, wkładała rękę pod wagę, by sięgnąć po cukierka. W parku strugała długi patyk, którym po kryjomu nabijała jabłka w skrzynkach na targu. Zdarzyło się jej ukraść kurę, ukręcić jej łeb i zanieść rodzinie koleżanki w Żbiku koło Krzeszowic, by ugotowała rosół. Mięsem z kury podzieliła się z dziewczynami z domu dziecka.

- Mile wspominam panią sprzątającą. Gdy poszłam „po cichu” do bierzmowania, była moim świadkiem, bo pomagałam jej sprzątać. Dała mi sto złotych. Kupiłam sobie za to piłkę, a innym dzieciom cukierki. Taka byłam i jestem, zawsze się dzielę z innymi - mówi.

Gdy babcia po raz ostatni była w Krzeszowicach, pytała o nią. Wychowawczyni powiedziała: „Z Grażyny może pani być dumna. Z niej będą ludzie”.

Kiedy miała 17 lat, przewieziono ją do domu dziecka w Jasieniu Brzeskim. - Tam opiekowałam się sierotą w wieku trzech-czterech lat, która nie umiała mówić. Prałam, gotowałam, karmiłam. Dyrektor domu dziecka powiedział, że ponieważ nie pracuję, a państwo łoży na mnie pieniądze, mam się tą dziewczynką zaopiekować - opowiada.

Dom

W 1975 roku dowiedziała się, że jej ukochana babcia jest umierająca. Natychmiast do niej pojechała. Zastała ją w stanie krytycznym, po wylewie. Bardzo przeżyła jej śmierć.

Gdy skończyła 18 lat i odebrała dowód osobisty, dyrektor kazał jej opuścić dom dziecka. Miała wrócić do rodzinnego domu. Tyle że go już nie było, bo jej matka dostała mieszkanie w bloku i nie zameldowała w nim córki. Grażyna nie miała gdzie się podziać. Wybawieniem okazała się książeczka mieszkaniowa PKO, jaką ufundowało jej Przedsiębiorstwo Budowlano-Montażowe CPN.

Niecałe pół roku mieszkała w hotelu robotniczym przy ul. Rydla w Krakowie. We wrześniu 1976 roku podjęła pracę jako malarz budowlany. Krakowska firma budowlana miała instancje w Olkuszu, skąd pani Grażyna jeździła do Huty Katowice.

- Nie podobało mi się, że jeździłam z robotnikami, nie miałam przebrania, pito alkohol. Zwróciłam się o pomoc do Przedsiębiorstwa Budowlano-Montażowego i dostałam mieszkanie przy ulicy Żwirki i Wigury, w którym mieszkam do dziś - opowiada pani Grażyna (z jej lokum rozciąga się widok na stadion ukochanej Wieczystej).

Wiele żyć

Potem pracowała jako goniec we wspomnianym PB-M, a następnie ukończyła kurs siostry PCK, w którym pracowała pięć lat.

- Opiekowałam się ciężko chorymi, myłam ich, kąpałam, karmiłam. Z powodu mojej babci zawsze miałam szacunek dla starszych osób. Z niektórymi chorymi byłam związana prawie jak z rodziną. Wielu z nich umierało. Ubierałam ich do trumny. Rodziny pytały się, czy się nie boję zmarłych. Miały do mnie zaufanie. Miałam klucze do mieszkania, dostawałam pieniądze na zakupy - wspomina.

Na życie zarabiała też, biorąc fuchy - malowała prywatnie mieszkania. A że dobrze to robiła, była polecana innym.

Przez dwa, trzy lata pracowała jako salowa w szpitalu wojskowym. Pracę przerwał jej wypadek: gdy myła podłogę, pośliznęła się i doznała pęknięcia rzepki. Była na L4 przez 60 dni, otrzymała odszkodowanie, ale zabieg się nie udał.

Pojechała do Poznania, gdzie przeszła trzy kolejne zabiegi. Niestety, doszło do powikłań. Sądziła się, dostała grupę inwalidzką. Mając ledwo 32 lata, została rencistką.

W 1987 roku wzięła udział w konkursie „Pijane życie”, który ogłosiły „Tygodnik Zamojski”, Agencja Wydawnicza w Warszawie i Społeczny Komitet Przeciwalkoholowy w Zamościu. Jej praca, napisana na podstawie własnych, traumatycznych przeżyć, okazała się najlepsza spośród 470, jakie napłynęły. W nagrodę otrzymała 50 tys. zł.

Miłość i macierzyństwo

W 1990 roku urodziła Urszulę. Była ona owocem wielkiej miłości pani Grażyny do dużo starszego od niej byłego sportowca Wisły.

- On był żonaty, już po raz trzeci, ale nie miał dzieci - opowiada. - Jako siostra PCK chodziłam do jego mamy. Tak go poznałam. Później kontakt się urwał, ale się odnaleźliśmy. Jego żona chciała go oddać do hospicjum. Dostał wylewu, potem zmarł - opowiada.

Córkę, dziś świetnie radzącą sobie w życiu, wychowała sama.

- Jestem dumna z Urszuli. Bardzo dobrze się uczyła, uprawiała taniec towarzyski. Chciała grać w tenisa, ale nie stać mnie było na to. Jest wykształcona, ma męża i 9-miesięcznego synka Jana. Zawsze chciałam stworzyć jej takie warunki, jakich ja nie miałam - opowiada pani Grażyna.

I dodaje: - Gdy w młodości byłam na dyskotekach, wychodziłam przed ich zamknięciem. Sądziłam, że nie podobam się chłopakom, tylko „lecą” na moje mieszkanie, a wtedy własne lokum, które ma młoda dziewczyna, to było coś. Może moje odczucia były złe... - mówi.

Od trzech lat jest emerytką. Pytana o marzenia, mówi: - Marzę, żeby mieć zdrowe kolana. Przez pandemię operacja się przesunęła. Mam też chory kręgosłup, kręgi szyjne. Szkoda mówić. Ale cieszę się, że wciąż mogę chodzić na Wieczystą. To moja miłość do końca życia.

Jerzy Filipiuk

Pro Media Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Pro Media Sp. z o.o.