Trochę i tylko czasem. Jest ich coraz więcej. Kim są fleksitarianie?

Czytaj dalej
Fot. 123rf
Sylwia Hejno

Trochę i tylko czasem. Jest ich coraz więcej. Kim są fleksitarianie?

Sylwia Hejno

Mięsożercy z nich się śmieją, wegetarianie zarzucają, że oszukują. Tymczasem ich styl życia w najbliższym czasie może się stać jednym z dominujących trendów.

Gdy Tesla ogłosiła wprowadzenie na rynek wegańskiego samochodu, szoku nie było. Brak zwierzęcych elementów, pochwalony przez organizację PETA, jest odpowiedzią na potrzeby współczesności. Wege-celebryci, jak Anne Hathaway, Bryan Adams, Jared Leto, Natalie Portman czy James Cameron, wyznaczają trendy, a w całym zachodnim świecie trwa gorąca dyskusja o tym, czy rzeczywiście potrzebujemy korzystać ze zwierząt w takim stopniu, jak to robimy.

Pomiędzy wegetarianami a mięsożercami, którzy bez szynki, kotleta i parówki nie wyobrażają sobie dnia, jest jeszcze cały wachlarz możliwości, który niekiedy przybiera imię „fleksitarianizm” (od flexible z ang., czyli „elastyczny”). Co ciekawe, wielu fleksitarian nawet nie wie, że ich sporadyczne jedzenie mięsa ma swoją fachową nazwę (stąd trudno byłoby ich policzyć). Tak się składa, że ma. Pojęcie jest w użyciu od lat dziewięćdziesiątych, ale na masową skalę spopularyzował je dopiero Paul McCartney, który ogłosił akcję „Meat free Monday”, czyli bezmięsnych poniedziałków. To on jest także autorem słynnego hasła, powtarzanego przez organizacje prozwierzęce na całym świecie, że „gdyby rzeźnie miały szklane ściany, wszyscy byliby wegetarianami”.

Dla mody

Czy fakt okazjonalnego jedzenia mięsa faktycznie wymaga specjalistycznej nazwy?

Jedna pani na Facebooku napisała, że po co wymyślać termin na coś, co ludzie i tak robią. Odpisałem jej, że po to, aby łatwiej było rozmawiać. Prościej nam dyskutować o czymś, jeśli wiemy, jak na to mówić

- opowiada Paweł Marciniak, autor bloga fleksitarianizmpl.

Naturalne kosmetyki bez zwierzęcych składników, ubrania z metką „wolne od cierpienia”, wegańskie buty i torebki to już nie tylko wyraz etycznych postaw, ale i coraz bardziej dochodowy, rozwijający się rynek. Przybywa konsumentów, którzy szczegółowo analizują nie tylko składy produktów, ale sposób ich wytwarzania. Międzynarodowa, prestiżowa etykietka „V-label” gwarantuje, że nie znajdziemy żadnych składników pochodzenia zwierzęcego. Korzystają z niej tysiące produktów na terenie 45 krajów, a także kilka polskich marek. Coraz częściej w restauracjach znajdziemy oznaczenia, które dania są wegetariańskie i wegańskie. Bycie „flexi” to kolejna moda po byciu fit czy „gluten-free”?

- Wydaje mi się, że w tym wypadku moda idzie w parze z większą świadomością. Sam dyskurs o losie zwierząt jest popularny i obecny w naszym życiu. Trudno od niego uciec, w dobie mediów społecznościowych nie możemy zamknąć oczu i uszu na te sprawy. Jest bardzo dużo doniesień o tym, jak są traktowane zwierzęta - w przemysłowych fermach czy transporcie i często są to sceny tak brutalne i nie do zaakceptowania, że przemawiają nawet do osób mniej wrażliwych. Jeśli nawet to moda doprowadzi do zmniejszenia tego zjawiska, to jest to dobra moda - uważa dr Małgorzata Steć, etyk i psycholog.

Dla ducha

Przeciętny człowiek zjada w całym swoim życiu 7 tysięcy zwierząt. Fleksitarianie jedzą mięso tylko od czasu do czasu. I to raczej z tych bardziej „ludzkich”, ekologicznych hodowli niż masowych ferm, o których coraz częściej się mówi, że są dla zwierząt piekłem. Nie ma sztywnych reguł. Fleksitarianin może się na co dzień zajadać serkami tofu i selerem w roli śledzia, by w pewnym momencie zdecydować się na mały, jedzeniowy skok w bok. Dbają o jakość produktów, które kupują. - To po prostu świadomy styl życia. Jeśli jem czegoś świadomie mniej, to wiem, po co to robię i bardziej zwracam uwagę na to, co kupuję. Muszę się doedukować, poszukać nowych przepisów, nowych smaków. Warto zmienić przyzwyczajenia, znam osoby, które w życiu nie widziały bakłażana - mówi Paweł Marciniak, z wykształcenia biolog.

Mięso, tylko białe, je sporadycznie i poza domem, np. na wyjściu ze znajomymi czy na rodzinnymi obiedzie, oczywiście pod warunkiem, że nie pochodzi z masowej hodowli. O tym, że jest fleksitarianinem dowiedział się niedawno, w praktyce jest nim od zawsze, bo mięsa szczególnie nie lubi. Od kiedy pamięta czuł sympatię do świń.

Kiedyś, kiedy byłem mały, mama wysłała mnie na rynek po golonkę. Wróciłem z pustymi rękami, bo nie byłem w stanie tego kupić, nie mówiąc o jedzeniu

- wspomina.

Basia studiuje w Lublinie weterynarię. Mięso zawsze lubiła. Obecnie jada je raz na miesiąc lub dwa, też podczas wyjść ze znajomymi, zdarza jej się wtedy zjeść odrobinę kurczaka albo ryby. - Ale tylko ze sprawdzonego źródła - podkreśla. - Gdy poszłam na studia, zaczęłam czytać różne książki i artykuły, dotarło do mnie, że w tej całej machinie zwierzęta produkuje się jak chińskie klapki. Wystarczy włączyć radio czy telewizję: O świniach nie mówi się świnie, tylko „trzoda”, a krowa jest nie krową tylko „bydłem mięsnym”. Traktuje się zwierzęta jak rzeczy - opowiada.

Zaczęła od tego, że próbowała przejść na wegetarianizm, ale nie wyszło. Zbyt trudno jej było przezwyciężyć wieloletnie nawyki. We wstydliwym poczuciu porażki postanowiła mięso ograniczyć. Gdy sobie odpuściła, zauważyła, że je go coraz mniej.

Dr Małgorzata Steć zwraca uwagę, że tych mniej restrykcyjnych postanowień łatwiej nam dotrzymać: - Decyzja, która zakłada, że raptem mamy zacząć postępować zupełnie inaczej w stosunku do tego, jak postępujemy na co dzień, to zmiana ekstremalna, trudno w tym wytrwać, a gdy się nie uda, to we własnych oczach ponosimy porażkę. O wiele łatwiej dotrzymać przyrzeczenia, które zakłada w razie czego powrót do strefy bezpieczeństwa. Gdy mamy koło ratunkowe, to wiemy, że nic się nie stało, można próbować dalej.

O fleksitarianizmie Basia przeczytała w zagranicznym artykule. Uznała, że spełnia wszystkie punkty. - I wtedy się zaczęło - wspomina. - Znajomi dopingowali: „no, śmiało, weź kotlecika, nie żałuj sobie, Basieńko”, a moja koleżanka z pokoju stwierdziła, że to, co robię, jest czystą obłudą. Było mi strasznie przykro. Tym bardziej że rzadsze jedzenie mięsa, to mniej zabitych zwierząt, więc chyba na plus. Dodaje: - Bardzo mnie irytują takie oceny u osób, które same nic nie robią w tej kwestii.

Ale autorami cierpkich uwag bywają także wegetarianie.

Paweł Marciniak: - Kiedyś ktoś skomentował, że fleksitarianizm jest równie absurdalny, jak „być trochę w ciąży”, że albo się je mięso, albo nie. Tylko gdyby niejedzenie mięsa było takie proste, to dawno bylibyśmy wszyscy wegetarianami. Powiedzmy, że ktoś jest na dobrej drodze, ale idzie mu to wolniej, wydaje mi się, że trzeba go dopingować, a nie atakować. Ja miałem to szczęście, że znajoma weganka z Niemiec tłumaczyła mi różne rzeczy, pokazała mi sklepy i restauracje, do których wcześniej nie chodziłem.

Do przyjaznego stosunku do fleksitarianizmu przekonują Otwarte Klatki. W swoich kampaniach, na blogu i na Facebooku namawiają do małych kroków. Przestrzegają także przed ocenianiem, krytykowaniem, namawiają do nawet tych mniejszych ograniczeń. W Polsce na 38 milionów obywateli jest około miliona wegan i wegetarian. Jak nie patrzeć, los zwierząt leży w rękach mięsożerców. Przemawia za tym matematyka.

- Podejście polegające na zmniejszeniu jedzenia mięsa uważamy za jak najbardziej dobre i mające wpływ na los zwierząt hodowlanych. Przede wszystkim dlatego, że może to zrobić każdy, bo jest to łatwiejsze - mówi Alicja Czerwińska z Otwartych Klatek. - Nie trzeba od razu decydować się na restrykcyjną dietę wegańską czy wegetariańską, nasze codzienne decyzje mają znaczenie. Wyobraźmy sobie, że chociaż 20 proc. Polaków zamiast jeść mięso codziennie, robi to dwa, trzy razy w tygodniu. Będzie to miało większe przełożenie na los zwierząt niż znacznie niższy odsetek osób niejedzących mięsa w ogóle.

Obrońcy zwierząt się ucieszą, bo wedle raportu Whole Foods, sieci amerykańskich supermarketów ze zdrową żywnością, fleksitarianizm stanie się niebawem dominującym żywieniowym trendem.

Dla zdrowia

W kraju, w którym społeczeństwo przeżyło wojnę, głód i czasy, gdy mięso było na kartki, mocno utrwaliło się przekonanie, że podstawą zdrowia jest codzienna dawka białka, zwykle w końskich ilościach. Rezultat? Masowe przebiałczenie.

- Poszliśmy w bardzo niebezpiecznym kierunku, średnio jemy dwa, trzy razy więcej białka dziennie niż potrzebujemy - mówi doktor nauk o zdrowiu Barbara Szyszkowska.

To prawda, że białko w diecie jest ważne. Jest wręcz niezbędne dla prawidłowego funkcjonowania organizmu. Jest naszym podstawowym budulcem, wchodzi w skład przeciwciał, hormonów, enzymów, pełni funkcje naprawcze, a to i tak niektóre punkty z listy. Jest tylko jedno „ale” - w codziennej diecie potrzebujemy uzyskać z niego około piętnastu procent energii. Ponad połowę powinny stanowić węglowodany, mniej więcej 30 proc. tłuszcze. Tymczasem dzienną normę białka potrafimy przekroczyć jednym posiłkiem. Zajadamy się na śniadanie serdelkami, jako przegryzka kanapeczka z szynką i serkiem, do obiadu obowiązkowo mielony.

- Spożywanie mięsa sporadycznie, raz w tygodniu czy raz w miesiącu, jest bardzo zdrową alternatywą dla naszych nawyków. Jeśli spojrzymy na piramidę pokarmową opracowaną przez Insytytut Żywności i Żywienia, to mięso i ryby się znajdują na samym jej czubku. A jadłospis przeciętnego Kowalskiego składa się z mięsa do każdego posiłku i uważa on, że zdrowo się odżywia - ubolewa specjalistka.

Przyjmowanie zbyt dużych ilości białka sprzyja zakwaszeniu organizmu. Najbardziej widocznymi oznakami, wedle dietetyków, są: słabe włosy i paznokcie, problemy z cerą, drażliwość i kłopoty z koncentracją, łatwość zapadania na różne infekcje, nieświeży oddech. Przesadzanie z białkiem bardzo obciąża nerki, co z kolei zwiększa ryzyko obrzęków i nadciśnienia tętniczego, a następnie pociąga za sobą ryzyko chorób serca. Zbyt duża ilość białek zwiększa ryzyko powstania kamieni nerkowych i osteoporozy, powoduje też zaparcia oraz namnażanie się bakterii gnilnych, co z kolei sprzyja chorobom nowotworowym jelita grubego. Specjaliści odradzają więc wysokobiałkowe diety odchudzające (np. popularną metodę Ducana) i radzą, by na naszych talerzach częściej gościły warzywa i nieprzetworzone produkty.

- Wedle badań Światowej Organizacji Zdrowia mięso przetworzone, czyli choćby tak lubiane przez nas wędliny, są rakotwórcze. Dwa plasterki dziennie spożywane regularnie powodują o 40 proc. większe ryzyko zachorowania na raka jelita grubego czy żołądka - dodaje dr n. zdr. Barbara Szyszkowska.

Przed laty amerykańscy naukowcy przeprowadzili ciekawy eksperyment: roczne dzieci otrzymały zestaw miseczek z jedzeniem i swobodę wyboru tego, co chcą zjeść. Zdarzało się, że wybierały np. samą marchewkę, samo mięso, wyłącznie potrawę mleczną lub ziemniaki. Z punktu widzenia rodzica oceniającego każdy taki posiłek osobno, była to dieta karygodna. Ale po szczegółowym przeanalizowaniu menu, w dłuższej perspektywie, okazało się, że dzieci same komponowały sobie prawidłowy, urozmaicony jadłospis.

Z innych badań przeprowadzonych przez Małgorzatę Desmond z Centrum Zdrowia Dziecka wynika, że dzieci żywione w sposób tradycyjny otrzymują o... 600 procent za dużo białka! Co ciekawe, tę normę przekroczyły również dzieci wegetariańskie (o 400 procent) i wegańskie (o 200 procent). Dr Szyszkowską te szokujące dane nie dziwią: - Nam, tradycyjnym zjadaczom mięsa, wydaje się, że czerpanie białka z posiłku roślinnego jest czymś szalenie trudnym. A rośliny strączkowe czy orzechy mają go mnóstwo i bez problemu zapewniają tych piętnaście procent dziennie, a wręcz potrafią ją przekroczyć - komentuje.

Zamiast babcinego „zjedz kotlet, zostaw resztę”, należałoby może powiedzieć „zjedz surówkę, resztę zostaw"?

Sylwia Hejno

Pro Media Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Pro Media Sp. z o.o.