Tragiczny pożar w Nadziejowie pod Nysą. 15-letni Dawid skoczył w płomienie, by ratować brata
Dla mnie ten chłopak zasługuje na medal. Wykazał się heroizmem wracając po brata. Niewielu dorosłych by się na to zdobyło – komentuje naczelnik strażaków ochotników z Nadziejowa. W tej akcji nadzwyczajną odwagą wykazało się wielu ludzi.
Pożar zamienia przytulne mieszkanie w śmiertelnie groźną pułapkę. Pokoje i korytarze stają się nieznanym labiryntem, huk ognia zagłusza wszelkie wołanie, gęsty dym nie pozwala dostrzec własnych rąk. Ogień pali ubranie, wdziera się do płuc, dusi gazem.
Pożar w Nadziejowie koło Nysy, w domu zamieszkanym przez 6 rodzin, wybuchł w sobotę 23 listopada po godzinie 17. To pora sobotnich zakupów, przygotowań do niedzieli, wielu mieszkańców nie było akurat w domach. Nikt nie zauważył, jak zaczęło się palić, ale źródło ognia prawdopodobnie pochodziło gdzieś z korytarza na piętrze klatki schodowej po lewej stronie budynku.
To stary dom, ma drewniane stropy, przez które ogień szybko dostał się na poddasze i strychy. 15-letni Dawid razem z bratem, 8-letnim Oskarem, z ojcem i mamą zajmował tam mieszkanie od strony ulicy. Od podwórza mieszkał samotny, starszy sąsiad.
Kiedy kończyliśmy przygotowania do reportażu, chłopcy ciągle przebywali w szpitalu w Nysie, dochodzili do siebie. Nie udało nam się z nimi porozmawiać. O bohaterstwie starszego, Dawida, opowiadali sąsiedzi i uczestnicy akcji ratunkowej. Chłopak musiał zauważyć ogień, zaalarmował mieszkających w domu obok dziadków, włączył alarm na budynku remizy OSP. Pobiegł ostrzec sąsiadów w innych klatkach schodowych.
– Dawid zaczął dzwonić do naszego domofonu i krzyczeć: Ratunku, bo się spalimy! – opowiadała dzień po dramatycznych wydarzeniach mieszkanka domu.
Dzięki dzielnemu chłopcu większość mieszkańców zdołała bezpiecznie opuścić zagrożone miejsce.
Na czworakach w ogień
– Ogień i dym. Nadal widzę ten obraz, kiedy przechodzę obok tego domu – opowiada Szymon Talarowski, naczelnik OSP w Nadziejowie. Kiedy w wiosce rozbrzmiała syrena alarmowa, Talarowski akurat wjechał autem na podwórze swojego domu. 150 metrów do pożaru pokonał biegiem. 50 metrów za płonącym budynkiem jest remiza miejscowej OSP. Przed bramą już stał już 15-letni Dawid.
– W remizie byłem pierwszy ze strażaków, Dawid pomagał mi otworzyć bramę – opowiada naczelnik ochotników. – Chłopak krzyczał, że tam jest jego brat, żeby mu pomóc. Nie czekając na innych, ubrałem się w strażackie ciuchy i wyjechałem samochodem z remizy.
Strażacki wóz stanął przy ulicy, obok wejścia do płonącej klatki schodowej. Naczelnik razem z kolejnym ochotnikiem rozwinęli węże i podpięli je do hydrantu przy budynku, a potem zaczęli lać wodę na ogień przez otwarte okno klatki schodowej.
– Dobry strażak to żywy strażak – mówi Szymon Talarowski. – Nie weszliśmy do środka gasić, nie mogę zagrozić życiu swojemu czy kogokolwiek z chłopaków. Jak się przewrócę w progu, to mnie będą musieli wyciągać, a nie poszkodowanych.
Mieszkańcy pozostałych klatek w pośpiechu uciekali z mieszkań, przychodziło coraz więcej miejscowych. Ktoś zauważył w oknie na piętrze stojącego chłopca i przybiegł do strażaków z alarmem. Chwilę wcześniej Dawid dostał się do swojego mieszkania przez płonącą klatkę schodową, na czworakach, pod dymem. Za nim biegł jego dziadek, ale on cofnął się przed ścianą ognia. Ubranie musiało się zapalić na chłopcu, bo zdarł z siebie część ciuchów.
– Nie wiem, jak Dawid wszedł do tego mieszkania, czy zadziałała adrenalina czy chęć pomocy rodzinie. To graniczyło z cudem, że dotarł tak daleko – opowiada Szymon Talarowski. – Przekazałem linę gaśniczą tacie, bo cała moja rodzina przybiegła za mną pomagać. Wszedłem na dach naszego wozu, zdjąłem drabinę i przystawiliśmy ją do okna od ulicy po prawej stronie. Potem poszedłem po Dawida.
Pomieszczenie było bardzo zadymione, przez gęsty dym strażak dostrzegł zarysy mebli. Ognia nie było, ale panowała wysoka temperatura.
– Dawid cały czas krzyczał, że jego brat tu jest. Zacząłem przerzucać rzeczy na łóżku, ale tam nikogo nie widziałem – opowiada Talarowski. - Kazałem Dawidowi schodzić, lekko mu pomogłem, ale to jest sprytny chłopak, jest w naszej młodzieżowej drużynie OSP i wiedział, jak się zachować. Zajrzałem do drugiego pomieszczenia, tam dym był od sufitu do podłogi , a w tle widziałem płomienie. Wiedziałem, że jak tam wpuszczę tlen, to możemy wylecieć przez okno z falą ognia. Krzyknąłem czy ktoś tam jest. Poza hukiem pożaru nie słyszałem nic. Nie było czym oddychać, powietrze w płucach paliło jak gorący piasek. Pozostanie tam zagrażało życiu. Bez aparatu tlenowego, bez linii gaśniczej, w standardowym, certyfikowanym ubraniu pożarniczym nie byłem w stanie nic więcej zrobić.
Schodząc z drabiny, Szymon Talarowski już widział nadjeżdżające samochody Państwowej Straży Pożarnej z Nysy.
Samotnie w ogień
- Przyjechaliśmy chwilę po lokalnej jednostce – opowiada sekcyjny Kamil Kędzierski z Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w Nysie, strażak z 5-letnim stażem. Po drodze strażacy z Nysy przygotowali się do wejścia do płonącego obiektu. Nałożyli aparaty ochrony dróg oddechowych, maski. Włączyli czujniki bezruchu, ostatnią deskę ratunku, która wzywa pomoc, gdy strażak sam dozna obrażeń. Z auta wybiegli gotowi do działania.
Przed domem ludzie w panice wychodzili z mieszkań, a z bocznych i tylnych okien buchał ogień. Dowódca zastępu pobiegł do pierwszej klatki, żeby ustalić, kto wymaga pomocy i kto jeszcze jest w środku.
- Pojawiały się pierwsze osoby z informacją, że w jednym z pokoi nadal jest dziecko – opowiada Kamil Kędzierski. - Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że im dłużej jest w środku, tym mniejsze ma szanse na ratunek.
Przez drabinę ustawioną jeszcze przez strażaków ochotników z Nadziejowa pierwsza rota, czyli dwóch strażaków z JRG w Nysie, weszło do pokoju na piętrze. Rozwinęli w środku linię gaśniczą i zaczęli gasić, próbując opanować ogień. Po chwili ktoś przed domem zawołał, że młodszy z braci może być w sąsiednim pokoju.
- Zdecydowaliśmy, że przystawiamy drugą drabinę i niezależnie dostajemy się do drugiego pomieszczenia – opowiada Kamil Kędzierski. - Gdy druga drabina była już sprawiona, pojawił się straszy z braci. Chłopak był bardzo zdenerwowany, krzyczał, że w mieszkaniu jest jego brat. Gdy go trochę uspokoiliśmy, pokazał na drugie okno, jako okno do pokoju brata.
Za zgodą kierującego akcją Kamil Kędzierski sam zaczął się wspinać po drabinie, bo akurat nikogo z kolegów nie było na miejscu. Pozostałe zastępy gasiły pomieszczenia od podwórza, wchodziły do budynku przez klatkę schodową. Kiedy strażak z Nysy był już na górze i wybijał okno, do jego asekuracji nadbiegł dowódca drugiego zastępu z JRG.
- Pomieszczenie było bardzo zadymione, ale ognia w środku nie było – opowiada Kamil Kędzierski. - Krzyczałem: Tutaj straż pożarna, czy ktoś mnie słyszy? W gęstym dymie klęcząc nie widziałem swojej ręki, dlatego położyłem się na ziemi, gdzie dym jest rzadszy. I wtedy zobaczyłem coś, co mi się wydawało nogami. Powiedziałem dowódcy, że idę dalej, w głąb. Jak już się zbliżałem do łóżka, chłopak usłyszał moje wołanie, obrócił się i podczołgał się do mnie. Temperatura w środku nie była strasznie wysoka, zadymienie było bardzo duże, jeszcze chwilę i mógł się zatruć gazami pożarowymi. Całe szczęście, że leżał na ziemi, bo tam powietrza jest nieco więcej. Od razu złapałem go na ręce i podałem przez okno dowódcy, który stał na drabinie. Niżej pomagał go ściągać nasz kierowca, a potem strażacy zaczęli mu udzielać kwalifikowanej pierwszej pomocy, podaliśmy mu tlen. Był bardzo przestraszony, nie mówił, nie odpowiadał na pytania. Pytaliśmy tylko, czy słyszy, kiwał głową, że tak.
Akcja w pokoju na piętrze trwała maksymalnie 2–3 minuty. Kamil Kędzierski zaraz potem zszedł po drabinie przed dom, bo jest ratownikiem medycznym i chciał pomóc kolegom w udzielaniu pierwszej pomocy. W tym samym czasie od strony klatki schodowej strażacy zawodowi przedarli się przez ogień i z płonącego mieszkania na piętrze wyciągnęli 60-letniego mężczyznę z mieszkania od podwórka.
Na podwórzu zaczęła się długa, prawie godzinna walka o jego życie. Przegrana. Tymczasem kolejne dojeżdżające do Nadziejowa osoby przekazały wiadomość, że w mieszkaniu od ulicy może być jeszcze 39-letni ojciec obu chłopców.
- W tym czasie jeszcze cały czas paliło się na korytarzu i do mieszkania ciągle nie było dostępu po klatce schodowej – opowiada Kamil Kędzierski. – Weszliśmy z kolegą drugi raz po tej samej drabinie, co za pierwszym razem. Potem przeszliśmy do kolejnego pokoju, gdzie był ogień, ale cały czas koledzy prowadzili działania gaśnicze. Stamtąd dostaliśmy się do jeszcze jednego pokoju, gdzie leżał mężczyzna. Na początku naszej akcji to pomieszczenie było całkowicie odcięte przez ogień, dopiero w trakcie gaszenia ujawniły się drzwi i mogliśmy tam wejść.
Mimo prób resuscytacji lekarz pogotowia musiał stwierdzić zgon drugiej ofiary pożaru w Nadziejowie. Akcja gaśnicza trwała do rana.
W Nadziejowie mają nadzieję
Tę część Nadziejowa nazywają „zakładem”, bo dawniej znajdowały się tu budynki kopalni granitu w sąsiedniej Kamiennej Górze. Ludzie się znają, wielu pracuje lub pracowało w kopalni, wykupili swoje mieszkania, zaczęli remonty, wielu jeszcze spłaca zaciągnięte na ten cel kredyty. Najbardziej poszkodowana jest rodzina dwóch chłopców, Dawida i Oskara. Pożar zabrał im ojca. Ich mieszkanie ucierpiało od ognia, ale sąsiednie też mają zniszczone przez pożar i wodę ściany, sufity. Wśród poszkodowanych sześciu rodzin jest czterech strażaków z OSP Nadziejów. Dwóch strażaków tamtej nocy gasiło swój własny dom.
- To się stało na moim podwórku, ja się tu urodziłem i wychowałem, widziałem tragedię swoich sąsiadów. Jako wioska będziemy się długo po tym zbierać – mówi Szymon Talarowski.
Ludzie we wsi, w parafii w sąsiednich Kopernikach, w całej okolicy, już się zabierają do pomocy. Kobiety chodzą po domach, zbierają datki. Pomaga szkoła w Kopernikach. We wsi uruchomiono magazyn na przewożone przez ofiarodawców rzeczy. Ksiądz proboszcz z Kopernik założył specjalne konto na datki dla pogorzelców.
Wydarzenia na nowo przeżywają też ci, których życie zawisło wtedy na włosku.
– Chciałem pracować w straży, żeby pomagać ludziom. W Nadziejowie miałem okazję, cieszę się, że się udało. Każdy z kolegów zachowałby się tak samo – mówi spokojnie Kamil Kędzierski z nyskiej PSP. – Nie boją się tylko głupcy, ale w takiej sytuacji chłodna głowa musi wziąć górę, żeby wykonać prace bezpiecznie dla siebie i z pożytkiem dla innych. Tam działa adrenalina i wyszkolenie. Potem też nie było czasu na emocje, bo dalsze gaszenie, przeszukiwanie kosztowało nas jeszcze bardzo dużo pracy tej nocy. Emocje przyszły na następny dzień.
Początek sezonu grzewczego to dla strażaków zawsze czas wzmożonej gotowości i pracy. W całej Polsce w miniony weekend (od 22 do 24 listopada) wybuchło 555 pożarów, w których zginęło 11 ludzi, a 16 osób zostało rannych.
– Liczba ofiar śmiertelnych i rannych w pożarach jest bardzo wysoka, dlatego apelujemy do wszystkich, aby przestrzegali przepisów przeciwpożarowych i w miarę możliwości doposażyli swoje domy w urządzenia alarmowe - czujki czadu i dymu - mówi młodszy brygadier Dariusz Gieroń, rzecznik komendy wojewódzkiej PSp w Opolu. – Nawet w środku nocy takie urządzenie bardzo głośno zasygnalizuje i obudzi domowników, pozwoli sprawdzić sytuację, w razie potrzeby ewakuować się z mieszkania, wezwać straż pożarną. Niewielkim kosztem można zdecydowanie podnieść poziom własnego bezpieczeństwa, a w sytuacji zagrożenia uratować życie swoje, swoich bliskich czy sąsiadów.
Podajemy numer osobnego konta bankowego, na które można wpłacać pomoc dla pogorzelców z Nadziejowa: 39 8872 1026 0031 5172 2000 0040 BS w Otmuchowie Oddział Nysa. Tytuł wpłaty: Dla poszkodowanych z Nadziejowa.
Wśród sześciu poszkodowanych rodzin jest czterech strażaków. Dwóch ratowało tej nocy własny dom
Fot. Krzysztof Strauchmann
W ogniu zostali ludzie. Trzeba im pomóc!