To było prostsze niż antykoncepcja. Aborcyjny przemysł PRL

Czytaj dalej
Fot. archiwum Polska Press / Krzysztof Szymczak
Katarzyna Kaczorowska

To było prostsze niż antykoncepcja. Aborcyjny przemysł PRL

Katarzyna Kaczorowska

W 2011 r. wykonano w Polsce oficjalnie 669 aborcji. W 1997 r., kiedy przez rok obowiązywała zliberalizowana ustawa, już blisko 4 tys. A w PRL było ich nawet pół miliona rocznie.

Myliłby się ten, kto by przypuszczał, że wojna aborcyjna to wynalazek naszych czasów, a starcia ruchów pro-life i tzw. pro-aborcjonistów to recepta na skandale polityczne w ostatnich kilku latach. Aborcja budziła emocje i budzić je będzie, jak każdy wybór czy decyzja obarczona ciężarem moralnym. Ale za tym ciężarem, decyzjami zawsze były i konkretne wydarzenia, i konkretni ludzie.

Piekło kobiet a la Boy

To lekarz i tłumacz z języka francuskiego dzieł Moliera, Balzaka i „Niebezpiecznych związków” de Laclosa stanął w obronie tysięcy kobiet, które w przedwojennej Polsce - wbrew obowiązującemu prawu - decydowały się na aborcję. Choć pewnie bardziej na miejscu byłoby słowo „skrobanka”. Do 1932 r. w niepodległej Polsce tak naprawdę obowiązywały przepisy sięgające zaborów - całkowity zakaz przerywania ciąży (poza zabiegiem ratującym życie matki, ale tylko w stanie wyższej konieczności). Już w latach 20. ubiegłego stulecia wytoczono jednak najcięższe działa i rozpoczęto walkę o dopuszczalność aborcji z powodów ciężkiej sytuacji życiowej. To właśnie tę furtkę wiele lat później wprowadziła Polska Ludowa - ustawą z 1956 r., w której dokładnie zapisano, kiedy aborcja jest dozwolona prawem: gdy za przerwaniem ciąży przemawiały wskazania lekarskie dotyczące zdrowia płodu lub kobiety ciężarnej; gdy zachodziło uzasadnione podejrzenie, że ciąża powstała w wyniku przestępstwa; ze względu na trudne warunki życiowe kobiety ciężarnej.

Boy, ręka w rękę z Ireną Krzywicką, o której dzisiaj powiedziano by, że była radykalną działaczką feministyczną, pisali ostre artykuły, których szczytowym osiągnięciem jest słynna książka - zbiór felietonów zatytułowany „Piekło kobiet”.

„Uczynić biedną dziewczynę matką, pozbawić ją pracy dlatego, bo się spodziewa macierzyństwa, kopnąć ją z pogardą, zrzucić na nią cały ciężar błędu i jego skutków, i zagrozić jej latami więzienia, jeżeli, oszalała rozpaczą, chce się od tego zbyt ciężkiego na jej siły brzemienia uwolnić - oto filozofia praw, które, aż nadto znać, były przez mężczyzn pisane! Głosić wzniosłe teorie o »prawie płodu do życia«, znów grozić matce więzieniem w imię praw tego płodu, ale równocześnie nie troszczyć się o to, aby nosicielka tego płodu miała co do ust włożyć… I rzecz szczególna, ten sam płód, nad którym trzęsą się ustawodawcy, póki jest w łonie matki, w godzinę po urodzeniu traci wszelkie prawa do opieki prawnej, może zginąć pod mostem z zimna, gdy matka - którą jej »święte« macierzyństwo czyni nieraz wyrzutkiem społeczeństwa - nie ma dachu nad głową”.

To fragment jednego z owych felietonów Boya-Żeleńskiego. Skutecznych jako intelektualne narzędzie w walce, bo jeśli dołączyć do tego konferencje piętnujące kołtuństwo, zjazdy prawników i medyków, reportaże opisujące skrajne przykłady nędzy społecznej, dzieciobójstwa czy śmierci po pokątnie przeprowadzonej aborcji, zwolennicy liberalizacji przepisów odnieśli sukces. II Rzeczpospolita artykułem 233 polskiego Kodeksu karnego zalegalizowała aborcję w dwóch wypadkach: z powodu ścisłych wskazań medycznych oraz gdy ciąża była skutkiem gwałtu, kazirodztwa bądź współżycia z nieletnią poniżej lat 15. Z jednej strony, przepisy nie wyznaczały górnej granicy, powyżej której zabieg był niedopuszczalny, z drugiej, w 1932 r. zaostrzono wymogi - aby usunąć ciążę z powodów medycznych należało przedstawić opinię dwóch niezależnych lekarzy, a jeśli powodem był czyn przestępczy, konieczne było również zaświadczenie od prokuratora, ale i tak przedwojenna Polska miała jedno z najbardziej liberalnych praw w tym zakresie w całej Europie. Lepiej było tylko w Związku Radzieckim, gdzie nie było żadnych ograniczeń, ale tam decyzją Stalina w 1936 r. wprowadzono zakaz aborcji.

Tancerki i okupacja

Wybitny przedwojenny specjalista z zakresu medycyny sądowej Wiktor Grzywo-Dąbrowski szacował: „Robi się w Warszawie przypuszczalnie dwadzieścia tysięcy poronień rocznie”. I dodawał, że w skali całego kraju mogło to być dwieście tysięcy, albo i więcej aborcji każdego roku. Takie książki jak „Dziewczęta z Nowolipek” czy „Pani Dulska” najlepiej unaoczniały, że aborcja była faktem społecznym. A feministyczne pisarki oskarżały - wina i odpowiedzialność spada też na mężczyzn.

Co myślały, kiedy w okupowanej Polsce hitlerowskie władze 9 marca 1943 r. zalegalizowały aborcję bez ograniczeń?
W Niemczech aborcja karana była śmiercią kobiety. Martin Bormann politykę III Rzeszy na terenach okupowanych definiował już bez owijania w bawełnę:

„Obowiązkiem Słowian jest pracować dla nas. Płodność Słowian jest niepożądana. Niech używają prezerwatyw albo robią skrobanki - im więcej, tym lepiej”.

Po wyzwoleniu stalinowcy zmienili prawo wprowadzone przez okupanta. W 1950 r. ustawa o zawodzie lekarza wprowadziła wymogi obowiązujące przed wojną, z tą różnicą, że opinie dwóch niezależnych lekarzy miała zastąpić opinia komisji, której skład miało powoływać Ministerstwo Zdrowia.

Idzie nowe?

Aż przyszedł rok 1956. Odwilż. Władysław Gomułka. Dotychczas obowiązujące przepisy rozszerzono o ten, który udało się wprowadzić przed II wojną światową aktywistom spod znaku Ireny Krzywickiej. Tą furtką były trudne warunki życiowe ciężarnej, a w zamierzeniu ustawodawcy pewnie miała ona chronić kobiety przed desperackimi wizytami u „babek”, których narzędziem pracy było szydełko...

Liberalizacja była możliwa, bo w 1955 r., dwa lata po śmierci Józefa Stalina, złagodzono przepisy w Związku Radzieckim, dopuszczając tam prawo do aborcji, jeśli istnieje zagrożenie życia lub zdrowia matki. Ale uwaga: lekarz mógł uznać, że nie ma ani powodów zdrowotnych, ani społecznych uzasadniających aborcję. Wtedy kobieta mogła zażądać od niego oświadczenia na piśmie z uzasadnieniem przyczyn odmowy. I z takim dokumentem mogła pójść do wydziału zdrowia prezydium lokalnej rady narodowej, ta zaś miała obowiązek powołać komisję złożoną z trzech lekarzy przy zakładzie społecznym służby zdrowia. I to oni ostatecznie rozpatrywali odwołanie i dawali zgodę lub nie. I co równie ważne: w obowiązującym w Polsce Ludowej prawie nie wolno było - przynajmniej oficjalnie - nakłaniać kobiety do przerwania ciąży ani pomagać jej w skrobance, jeśli nie było do niej wskazań zdrowotnych lub społecznych. „Trybuna Ludu” tak relacjonowała posiedzenie sejmowej komisji w kwietniu 1956 r., kiedy rozważano liberalizację przepisów:

„Fakt, że dokonuje się corocznie nielegalnie co najmniej 300 tysięcy zabiegów przerywania ciąży, a więc że co najmniej 600 tysięcy osób rocznie (lekarzy i pacjentek) formalnie popełnia przestępstwo - co jest publiczną tajemnicą - oznacza tolerowanie fikcji, jest przejawem zakłamania w życiu społecznym”.

Czy rzeczywiście liczba usuniętych ciąż sięgała 300 tysięcy rocznie? A może było to 800 tysięcy, jak twierdzi jeden z polskich biskupów? Oficjalnie statystyki wcale nie musiały być miarodajne, bo uzyskanie zgody stosownej komisji na zabieg nie oznaczało, że będzie się przyjętym w szpitalu, gdzie zostanie on wykonany legalnie. Przedstawiciele Zarządu Macierzyństwa i Zdrowia Dziecka Ministerstwa Zdrowia przyznawali, że na oddziałach ginekologicznych brakuje łóżek dla pacjentek oczekujących na zabieg. W prasie opisywano też lekarzy, którzy odmawiali aborcji wprost, oskarżali kobiety o to, że są morderczyniami, a bywało i tak, że niektórzy zapraszali je do domu... Nie, wcale nie do prywatnego gabinetu, ale na spotkanie z księdzem, który miał za zadanie wytłumaczyć jej, że przerwanie ciąży to grzech i zbrodnia.

Apogeum aborcji to początek lat 60. ubiegłego wieku. W latach 70. ich liczbę ocenia się na 300-500 tys. rocznie. Lekarze tacy jak prof. Bogdan Chazan czy były minister zdrowia Bolesław Piecha w PRL nie byli związani z ruchami pro-life tak jak dzisiaj, ale - co zresztą przyznają sami - przeprowadzali aborcje.

Szok niepodległościowy

1993 r. to nowa odsłona wojny światopoglądowej. Kiedy w 1989 r. upada PRL, szybko do głosu dochodzą środowiska konserwatywne. Doprowadzenie do przyjęcia w 1993 r. ustawy o planowaniu rodziny, która zniosła prawo do zabiegu przerywania ciąży z powodu trudnej sytuacji życiowej, poprzedziły nie tylko burzliwe dyskusje, w czasie których rozważano nawet karanie kobiety więzieniem. Protestowały raczkujące środowiska feministyczne, głośnym echem odbiła się telewizyjna dyskusja pomiędzy Barbarą Labudą a Bogumiłą Bobą. Kiedy ta pierwsza mówiła o prawie kobiet, ta druga wypaliła, że Europejki nie rodzą dzieci, więc ściąga się Turków do pracy, a ci oczywiście dzieci mają, i to dużo. Wybuchł skandal, bo Labuda zarzuciła Bobie rasizm i ksenofobię...

Ustawę, nazywaną kompromisem, próbuje się od tego czasu zmienić. Pierwszą taką próbę podjęto szybko, bo w 1996 r., ale już w 1997 r. znowelizowane przepisy uznano za niekonstytucyjne i tym samym wrócono do przepisów z 1993 r.
Prawo próbują zmienić i zwolennicy jego rozluźnienia, i ci, którym marzy się całkowity zakaz aborcji, nawet w sytuacji zagrożenia życia matki czy kazirodztwa. Oficjalnie w Polsce w 2011 r. wykonano 669 zabiegów przerwania ciąży. Od 2002 r. liczba rejestrowanych przerwań ciąży wzrosła czterokrotnie, głównie za sprawą powiększającej się z roku na rok liczby zabiegów uzasadnionych wynikami badań prenatalnych. Jedynym źródłem danych na temat liczby aborcji w Polsce jest oficjalna statystyka. I ta pokazuje, że w roku rozluźnienia prawnego gorsetu ich liczba wzrosła do 3173 (1997 r.). Nie wiadomo, ile zabiegów wykonano nielegalnie, w prywatnych gabinetach czy za granicą.

Katarzyna Kaczorowska

Pro Media Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Pro Media Sp. z o.o.