Rudy, Gaja, Dyziek, czyli ptaszyska, które uczą ludzi
Rudy codziennie musi brać leki i jeździć do przychodni - opowiada o swojej hodowli Krzysztof Szumski z Piotrowic Nyskich. - Gaja z Mirą jedzą sobie z dzióbków. Kto je pozna, ten już nie uwierzy w głupie mity o sowach.
Poznajcie Rudego. Rudy to myszołów rdzawosterny. Ten gatunek żyje na wolności w Ameryce Północnej. W Polsce jest ich tylko kilka sztuk. Rudy ma 15 lat, od roku jest w hodowli u Krzysztofa Szumskiego w Piotrowicach Nyskich.
- Zobaczyłem go w Leśnym Parku Niespodzianek w Ustroniu i urzekł mnie urodą – opowiada Krzysztof Szumski. – Od sokolnika z Ustronia dowiedziałem się, że od dawna choruje, a oni nie potrafią mu pomóc, bo najlepsi weterynarze z Polski i Niemiec rozkładają ręce. Kupiłem go dość przypadkowo i zawiozłem do bioenergoterapeuty. Po wizycie tak mu się polepszyło, że po tygodniu uciekł z woliery. Latał cztery godziny po okolicy, a potem wylądował i czekał, aż po niego przyjdę.
Krzysztof Szumski dwa lata temu rzucił dotychczasowe zajęcia i założył hodowlę drapieżnych ptaków. Układa je, wychowuje, utrzymuje, karmi, leczy. I pokazuje na spotkaniach i prelekcjach. Jego główną siedzibą w sezonie wakacyjnym jest namiot na polach przed Jaskinią Radochowską w Kotlinie Kłodzkiej. Ptaki mają tam ogromną przestrzeń, czyli świetne warunki do latania, a turyści dodatkową atrakcję. Myszołów Rudy latał na pokazach w świetnej kondycji przez całe ubiegłe wakacje, ale kiedy przyszła chłodna, wilgotna jesień, znowu poczuł się gorzej. Bioenergoterapeuta rozłożył ręce, że już nie potrafi pomóc. Wtedy hodowca w Piotrowic trafił do nyskiej przychodni weterynaryjnej Arka. Doktor Robert Ratajski po całym świecie szukał konsultacji i wreszcie postawił diagnozę: zaawansowana grzybica płuc.
- Rano Rudy prosto w dziób dostaje strzykawką leki przeciwbólowe, przeciwzapalne i przeciwgrzybicze. Nie jest zadowolony, ale walczymy o jego życie – relacjonuje pan Krzysztof. – Potem z mięsem dostaje leki na wsparcie wątroby i układu wydalniczego. Na dwie godziny zawożę go do przychodni na nebulizację. W specjalnej komorze dostaje leki z dużą ilością tlenu. Wieczorem przyjeżdża Marta Węgrzyn z Arki i dajemy mu jeszcze podskórnie kroplówkę. Ma szansę pożyć tak z 10–15 lat, choć do pełnego latania już nie wróci.
Cały ten zgiełk
Rudy ma większe towarzystwo. Gaja jest puchaczem europejskim. Ma pomarańczowe oczy i uwielbia pieszczoty. To gatunek największych sów świata. Gaja waży ok. 3–3,5 kilograma, ale może dojść do 5 kilogramów. Właścicielowi uciekła tylko raz. Chciała poczuć smak wolności i spędzić noc poza wolierą, ale na drugi dzień rano już czekała na dachu sąsiada. Przyleciała na rękawicę i od tego czasu trzyma się bardzo blisko hodowcy. Płomykówka Mira to nasz rodzimy gatunek, kiedyś bardzo powszechny, choć teraz to rzadkość – za sprawą chemii w rolnictwie i likwidacji miejsc lęgowych na kościelnych wieżach. Stado dopełniają Namir i Aziz, dwa dwuletnie sokoły Harrisa. Oj, nie lubią się one z sowami, dlatego w aucie muszą podróżować osobno, a na oblotach są wypuszczane o innej porze. Kiedyś w Piotrowicach mieszkał jeszcze Dyziek, pójdźka zwyczajna, taki gatunek sowy. Krzysztof Szumski dostał go już jako dorosłego ptaka i przez rok przyzwyczajał do siebie. Dyziek nie czuł się komfortowo w obecności obcych ludzi. Potrafił uciekać na kilka dni, choć zawsze wracał. Pan Krzysztof ostatecznie przekazał go do innej hodowli. I niebawem Dyziek będzie ojcem, a Krzysztof Szumski szykuje się do wychowywania jego pisklaka.
Czasem do woliery w Piotrowicach trafiają też dzikie ranne ptaki. Są leczone w nyskiej przychodni Arka, a do Szumskiego jadą na rehabilitację. Większość wraca z powrotem na wolność, choć są też smutne historie. Kiedyś przez trzy miesiące wspólnie walczyli o życie poranionego puszczyka zwyczajnego. Na leki poszło ze 3 tysiące. Podleczona sowa trafiła do Piotrowic na rehabilitację, ale w sylwestra ktoś w okolicy strzelił z fajerwerków. Puszczyk wpadł w histerię, rano po badaniach okazało się, że nie udało się go odratować.
Ptasznik, czyli pokazywacz
Prawdziwych sokolników jest w Polsce ok. 150. To bardzo hermetyczna grupa, która nie chce się chwalić tym, co robi. Szacunek należy im się choćby za wieloletnią pracę nad odbudową gatunku sokoła wędrownego. W latach osiemdziesiątych zostało w Polsce ok. 120 sokołów wędrownych. Czterdziestu sokolników poświęciło kawał życia i pracy, żeby rozmnażać ten gatunek. Po kilku latach wypuścili do natury 840 sokołów wędrownych i co roku wypuszczają kolejnych 40–50 sztuk.
Większość sokolników nie zarabia na ptakach, choć niektórzy prowadzą hodowlę na młode, próbują się utrzymywać z płoszenia ptaków na lotniskach czy plantacjach borówek. Ptaki drapieżne dodatkowo w kraju hoduje ok. 170 osób, a ostatnio robi się to modne. Tacy jak Krzysztof Szumski to w środowiskowej gwarze „pokazywacze”, bo ich ptaki pracują na pokazach.
- Kiedy miałem kilkanaście lat, znajomy traktorzysta z PGR przyniósł do mojego domu myszołowa, znalezionego gdzieś na polach – wspomina pan Krzysztof . – Był jeszcze za słaby do latania. Przez pierwsze dni bał się i panikował, ale głód go przekonał do nas. A my zalewaliśmy na łące mysie nory wodą, łapaliśmy wystraszone myszy i zanosiliśmy jemu.
Razem z braćmi i ojcem zaczęli go uczyć latania. Wszystko robili instynktownie, bo jeszcze nie było internetu i łatwego dostępu do specjalistów.
- Wyrzucaliśmy go w powietrze, a potem trzeba go było znaleźć, jak wpadł gdzieś w zboże – wspomina pan Krzysztof. - Żeby go było łatwiej szukać, przywiązaliśmy mu niebieski, rolniczy sznurek do łapy. Po dwóch tygodniach odwiązał sobie sam ten sznurek. Wskoczył na altankę i zaczął nam krążyć nad głowami. Krzyczał na pożegnanie i wzbijał się coraz wyżej, aż stał się kropką na niebie. Stałem wśród grządek z truskawkami i krzyczałem: Kuba, wracaj! W oczach miałem świeczki. Wtedy sobie obiecałem, że jak kiedyś będę miał czas i pieniądze, to sobie kupię takiego ptaka.
Kto pozna, ten nie skrzywdzi
Zostanie hodowcą dzikich ptaków nie jest w Polsce łatwe. Krzysztof Szumski przeszedł kurs u sokolnika Adama Mroczka pod Krakowem. Dostał od niego zaświadczenie, że się nadaje do trzymania drapieżników. - Sokolnik na podstawie obserwacji decyduje, czy komuś można powierzyć ptaka drapieżnego. Trzeba mieć nie tylko wiedzę, umiejętności, ale i predyspozycje – mówi Krzysztof Szumski. - To jest jak małżeństwo. Ogromna odpowiedzialność na wiele lat, bo puchacze w warunkach sokolniczych żyją nawet 40–60 lat. Całe swoje życie trzeba podporządkować ptakom. Dwa razy dziennie ptaki mają karmienie, a potem latanie. Codziennie spędzają w powietrzu minimum pół godziny rano i po południu.
Hodowca dzikich ptaków musi też zdobyć szereg urzędowych pozwoleń. Na dokumenty z Ministerstwa Środowiska dla puchacza Szumski czekał trzy miesiące, choć ustawowy termin załatwianie sprawy to miesiąc. I jak w tych warunkach dobrze wychować ptaka, skoro ten proces powinien się zaczynać u trzytygodniowego pisklaka?
- Żeby dobrze wychować i zrozumieć sowę, trzeba ją „wdrukować”, czyli przekonać, że jest się z jej gatunku, członkiem jej stada. Wtedy ptak pilnuje człowieka – opowiada pan Krzysztof. - A żeby to zrobić, trzeba mieć ptaka małego, który jeszcze nie widzi. W Czechach pod tym względem jest o niebo lepiej. Trzy tygodnie od złożenia wniosku dokumenty z ministerstwa wracają. Tam wystarczy jeden dokument, u nas dla każdego mam kilka kartek pozwoleń.
Hodowca z Piotrowic ma w planach rozwój hodowli. Chce kupić kolejne ptaki, łącznie z orłem stepowym. I chce dalej opowiadać dzieciom o życiu i zwyczajach swoich drapieżników. Wierzy, że ludzie przestaną się bać i szkodzić dzikim zwierzętom, gdy je poznają i nauczą się je rozumieć.
"Skuteczność jest prawie stuprocentowa". Sokoły i jastrzębie pilnują czystości w Wysokiem Mazowieckiem