Remigiusz Mróz: Niektórzy mówią, że jestem robotem, ale pisanie to robota

Czytaj dalej
Fot. Sławomir Mielnik (O)
Iwona Kłopocka-Marcjasz

Remigiusz Mróz: Niektórzy mówią, że jestem robotem, ale pisanie to robota

Iwona Kłopocka-Marcjasz

Prawnik z doktoratem, zrezygnował z kariery w korporacji, wrócił z Warszawy do Opola i został pisarzem kryminałów bestsellerów. Wydał już 17 książek. 29-letni Remigiusz Mróz mówi o sobie: „zwyczajny facet”.

Codziennie po drodze do pracy widzę billboard z tekstem „Seria krwawych morderstw w Opolu”. Nie powinno się robić takich rzeczy. Za pierwszym razem, nim dotarło do mnie, że to reklama książki - „Behawiorysty” - bezwiednie depnęłam na hamulec, a było to na środku skrzyżowania Ozimska-Plebiscytowa. Dlaczego tę niezwykłą historię - zamachowca, który zajmuje przedszkole, a ludziom śledzącym jego poczynania w internecie każe decydować, kto ma przeżyć - ulokował pan w naszym spokojnym, troszkę ospałym mieście?
Jeśli nie pani jedynej zdarzyło się tak zahamować, to z pewnością nie jest ospałe! Szczególnie w przypadku tego konkretnego skrzyżowania. Mówiąc poważnie, wybór padł na Opole, bo tutaj się urodziłem, tutaj się wychowałem, a w rezultacie poznałem nasze miasto lepiej niż jakiekolwiek inne. Poza tym Opole jest stolicą polskiej piosenki i kusiło mnie, by w pewien sposób z tego skorzystać. Stworzyłem więc postać Kompozytora, planując, by miasto stało się także stolicą polskiej zbrodni… rzecz jasna wyłącznie tej literackiej. Po pierwszych recenzjach widzę, że przynajmniej w pewnym stopniu się to udało, a Opole okazało się bardzo wdzięcznym tłem dla opowiedzenia tej historii. Niektórzy podkreślają nawet, że wyrosło na samoistnego bohatera. Niezmiernie mnie to cieszy, bo kiedy miasto ożywa na kartach książki wespół z postaciami, to dla autora największy komplement. Miałem też na uwadze względy pragmatyczne. Znając miejską topografię, zaoszczędziłem sporo czasu i energii na researchu, który musiałbym wykonać w przypadku innego miasta. A poza tym chodziłem do pewnego przedszkola na Malince, co ułatwiło inne rzeczy…

Jako fanka gatunku nie przypominam sobie książki, w której morderca z całą bezwzględnością strzelałby w głowę przedszkolakom. I nie przypominam sobie takiej historii w realu, nawet w Ameryce, gdzie od czasu do czasu jakiś szaleniec wpada z bronią do szkoły czy na uczelnię. Mam wrażenie, że łamie pan pewne tabu. Dlaczego?
Niełatwo pisało się te sceny, zresztą długo zastanawiałem się, czy rzeczywiście to właśnie od nich powinna zacząć się powieść. Ostatecznie jednak uznałem, że oddaję lejce bohaterom - to zawsze najlepsze wyjście. Ponieważ Kompozytor wybrał na pierwszy dylemat scenariusz w przedszkolu, sam poniekąd stałem się jego zakładnikiem. Mnie chodziło głównie o to, by wybory, przed którymi stanęli bohaterowie w książce, wywoływały emocje nie tylko w nich samych, ale także w czytelniku. By poczuł, z jak trudną decyzją zmagają się postacie. By nie przeszedł obojętnie obok dylematu wagonika, który wydaje się nierozwiązywalny. I w końcu, by w pewnym sensie sam podjął decyzję, kogo uratować - tak jak Kompozytor pozwala to zrobić fikcyjnemu społeczeństwu w powieści.

Skąd wziął się ten pomysł?
O dziwo z zajęć na uczelni. Stało się to podczas konwersatorium z negocjacji i mediacji, kiedy wykładowca zaangażował nas w pewną odmianę wspomnianego dylematu wagonika. W tym scenariuszu wagonik kolejki wyrywa się spod kontroli i pędzi po torach. Na jego drodze znajduje się pięcioro unieruchomionych przez szaleńca osób, a uratować można tylko jedną. Wykładowca podzielił nas na kilkuosobowe zespoły, a potem przedstawił grupy fikcyjnych osób, składające się z dzieci, naukowców mogących wynaleźć leki na nieuleczalne choroby, starców, osób chorych, przestępców i tak dalej. Każdy zespół mógł z tego zbioru uratować jedną osobę - warunek był taki, że wszyscy członkowie musieli być zgodni co do konkretnego kandydata, decyzja musiała być jednogłośna. Mieliśmy kilkanaście minut, by osiągnąć konsens, ale żadnej z grup się nie powiodło. W efekcie nikt nie został uratowany, a mnie zaświtał w głowie pewien pomysł…

Czy wtedy na zajęciach podjął pan decyzję, kogo ocalić? Umiałby pan to zrobić w realnym życiu?
O ile mnie pamięć nie myli, przyjąłem kryterium pragmatyczne, czyli zdecydowałem się zagłosować za ocaleniem kogoś, kto miał potencjał, by przysłużyć się dobru jak największej grupy osób. Problem polegał na tym, że był to naukowiec równie genialny, co szalony, więc na dobrą sprawę decyzja mogła okazać się cokolwiek nietrafiona. Oprócz wynalezienia leku na nieuleczalną przypadłość, naukowiec mógł przecież wpaść na to, jak w domowych warunkach wyprodukować ładunek termojądrowy. W teorii takich wyborów dokonuje się ciekawie, ale nie chciałbym nigdy znaleźć się w podobnej sytuacji w praktyce. Przypuszczam, że dopadłby mnie paraliż decyzyjny, a w najlepszym przypadku kierowałbym się po prostu emocjami.

„Behawiorysta” ma rekomendację Tess Gerritsen, słynnej autorki thrillerów medycznych. Jak pana książka trafiła do jej rąk?
Poznaliśmy się z Tess podczas festiwalu kryminału we Wrocławiu - ona otrzymała tam Honorową Nagrodę Wielkiego Kalibru, a ja Nagrodę Czytelników. Rozmawialiśmy trochę o literaturze, pisaniu, Donaldzie Trumpie i polskiej polityce, a ona w końcu stwierdziła, że bardzo chętnie przeczytałaby którąś moją powieść. Po napisaniu „Behawiorysty” przypomniałem sobie o tej luźno rzuconej uwadze i bez większych nadziei napisałem maila do Tess. Zapytałem, czy nie miałaby ochoty przeczytać tej historii i gdyby jej się spodobała, czy byłaby gotowa napisać rekomendację na okładkę. Zgodziła się, tekst przetłumaczyliśmy i wysłaliśmy. Potem nastąpiło nerwowe wyczekiwanie, a ja w tak zwanym międzyczasie obejrzałem jeszcze kilka wywiadów z Tess, w których mówiła, jak wiele wymaga od książki. Podkreślała, że powinna ją wciągnąć od pierwszych stron, musi być unikalna, bohaterowie żywi i namacalni, a historia nowatorska. Słuchając tego i mając na uwadze, ile podobnych próśb z całego świata Tess dostaje, zwątpiłem. Następnego dnia dostałem maila, który zaczynał się od słów: „Remigiusz, THIS BOOK IS AMAZING!”.

Jak pan przyjął ten komplement?
Z niedowierzaniem. Kiedy kilkanaście lat temu czytałem „Chirurga”, nigdy nie przypuszczałem, że sam napiszę książkę - a co dopiero, że na okładce będzie polecać ją sama Tess Gerritsen. Na użytek marketingu napisała tylko krótkie zdanie, ale w mailu było mnóstwo miłych słów na temat „Behawiorysty”. Dla takich rzeczy warto pisać…

A jednak „Behawiorystę” chciał pan skasować. Dlaczego?
Miałem wrażenie, że to zbyt dojmująca historia. Że wyłania się z niej smutny obraz tego, do czego jesteśmy zdolni, jeśli da nam się zarazem władzę i pełną anonimowość.

Na swojej stronie pisze pan, że jest „zwykłym facetem”. Przesadna skromność czy konfabulacja? Dołączę do chóru zafascynowanych pana niezwykłą … - szukam dobrego słowa - wydajnością. Liczby robią wrażenie - 30 książek, w tym 17 wydanych w 3 lata, a pan ma lat zaledwie 29. Jak pan to robi?
Zwyczajnie - stąd ten fragment o zwyczajnym facecie. Niektórzy stawiają tezę, że jestem robotem, ale ostatecznie wszystko sprowadza się do tego, że pisanie to robota jak każda inna. Trzeba wyznaczyć sobie godziny, w których się pracuje, a potem skrupulatnie tego przestrzegać.

To jak wygląda pana dzień?
Zaczynam rano po przejrzeniu doniesień prasowych. Piszę do czternastej lub do momentu, kiedy dotrę do dziesięciu napisanych stron. Limit czasowy lub ilościowy jest konieczny, bo bez niego autor odejdzie od klawiatury, kiedy ma w głowie pustkę - i będzie istniało ryzyko, że tego dnia już nic nie napisze. Wypracowanie charakteru i rodzaju tego minimum to jednak sprawa indywidualna. Stephen King w swoich radach dla pisarzy poleca pisać dwa tysiące słów dziennie, ale wydaje mi się, że najlepszym rozwiązaniem jest wyrobienie metodą prób i błędów swojej własnej normy. W moim przypadku sprawdza się właśnie reżim godzinowo-ilościowy. Narzucam go sobie w początkowym okresie dnia. Po godzinie czternastej lub po dziesięciu napisanych stronach wychodzę na bieg, robię twardy reset umysłu, a wieczorem rozpoczynam kolejny etap. Wtedy piszę już bez limitu - jedyną granicą jest dwudziesta trzecia trzydzieści, kiedy wstaję od komputera, a potem biorę do ręki książkę, która wyszła spod pióra kogoś innego. Tak się relaksuję.

Siada pan do pisania z gotowym materiałem w głowie , czy on się rodzi dopiero nad klawiaturą?
Czasami nie mam pojęcia, co danego dnia napiszę, czasem doskonale wiem, a bywa i tak, że tylko wydaje mi się, że wiem. Najczęściej idee rodzą się w trakcie pisania. Jeffrey Archer powiedział kiedyś, że ta praca jest tak świetna przede wszystkim dlatego, że to, co wydarzy się na kolejnej stronie, jest niespodzianką dla niego samego. Wypada się z tym zgodzić.

Skąd czerpie pan inspiracje?
Niektórzy pisarze twierdzą, że biorą je ze sklepu z pomysłami. Inni chodzą na pewien bazar lub wydobywają idee ze studni, kolejni podpisują cyrografy z siłami nieczystymi, a jeszcze inni twierdzą, że nawiedzają ich duchy zmarłych kolegów po fachu. Skąd takie odpowiedzi? Stąd, że nikt z nas tak naprawdę nie wie, jaka jest prawda. Czasem można zidentyfikować źródło pomysłu - jak w przypadku „Behawiorysty” i dylematu wagonika. Ale to dopiero początek. Skąd bierze się cała reszta, która zapełni kolejnych kilkaset stron? Nie mam pojęcia. I wydaje mi się, że jeśli kiedyś się dowiem, pisanie straci część swojego uroku.

Zapisuje pan daty rozpoczęcia i zakończenia pisania. W jakim czasie średnio powstają pana książki?
Jeśli nie mam żadnych wyjazdów promocyjnych, zazwyczaj trwa to około miesiąca. Siedzę jednak od rana do wieczora, po osiem-dziesięć godzin dziennie. W ten sposób rzeczywiście można wyrobić się w kilka tygodni, choć daleko mi do Stephena Kinga, który swoją pierwszą powieść - „Wielki marsz” - napisał w czternaście dni. Inna sprawa to czas, który trzeba przeznaczyć na research, a także ten potrzebny na redakcję tekstu. Łącznie zajmuje to często znacznie więcej czasu niż samo pisanie. Szczególnie jeśli autor jest swoim największym krytykiem i wciąż zmienia - przecinek, kropkę, szyk zdania…

Nie wątpię, że ma pan łatwość pisania. Zdarza się też, że nie idzie, że historia nie chce się dalej opowiadać?
Pewnie! Czasem jest tak, że docieram do pewnego miejsca, zatrzymuję się i patrzę z niepokojem przed siebie. Widzę tylko ślepą uliczkę, a tymczasem jestem w połowie opowiadanej historii. Wiem, co powinno stać się dalej, ale nie widzę drogi, dzięki której mógłbym tam dotrzeć. Tak było w przypadku najnowszej powieści - „Wotum nieufności”, która ukaże się 11 stycznia. Dwa oddzielne wątki zaczęły oddalać się od siebie coraz bardziej, choć wiedziałem, że na końcu muszą się połączyć. W pewnym momencie jednak z przerażeniem uświadomiłem sobie, że to niemożliwe, odległość jest zbyt duża. Szczęśliwie, było już przed czternastą, więc wyszedłem na bieg. Starałem się nie myśleć o tym za dużo, ale kiedy wróciłem do domu, nagle mnie olśniło. Ślepa uliczka zmieniła się w szerokopasmową ulicę.

Biega pan sto kilometrów tygodniowo. To sposób na otwarcie głowy na nowe pomysły?
Tak mi się wydaje. Choć nigdy nie wychodzę na bieg po to, żeby obracać w głowie myśli, przeciwnie, staram się wyłączyć i nabrać świeżości do tego, nad czym w danej chwili pracuję. Ostatecznie jednak taki stan to chyba idealne warunki dla kiełkujących pomysłów.

Robi pan sobie czasem wakacje od pisania czy pisarzem jest pan całą dobę, na okrągło?
Pisarz pracuje 24 godziny na dobę - bo nawet jeśli nie pisze, to podświadomie zbiera pomysły i szuka inspiracji albo zastanawia się nad tym, jak dalej rozwinąć historię, nad którą pracuje. Dobrowolnych przerw nie robię. W ostatnią Wigilię pisałem któryś tom z Chyłką, a na Wielkanoc redagowałem kolejną część Forsta. Na wyjazdach wakacyjnych też muszę wyrobić swoją normę, inaczej snuję się jak widmo, jestem nie do życia i stanowię wątpliwej jakości towarzystwo dla wszystkich wokół.

„Zwyczajny facet” - jak pan o sobie mówi - to prawnik z doktoratem i perspektywą błyskotliwej kariery w korporacji, który pewnego razu postanawia rzucić to wszystko, wrócić z Warszawy do Opola i zostać pisarzem. Rodzice nie załamali rąk?
Decyzja zapadła, kiedy pisałem pierwszą książkę, „Parabellum”. Mniej więcej w okolicach dwusetnej lub trzysetnej strony doszedłem do wniosku, że to jest to, co chcę w życiu robić. Niedługo potem postanowiłem, że będę systematycznie i uparcie do tego dążyć. Pisałem więc dalej, wysyłałem kolejne maszynopisy do wydawców, aż w końcu się udało. Miesiąc, może dwa przed premierą mojej pierwszej książki podjąłem decyzję, że postawię wszystko na jedną kartę. Zrezygnowałem z widma pracy w kancelarii prawniczej, wyprowadziłem się z Warszawy i wróciłem do Opola. Rodzice rąk nie załamali, wspierali mnie w tej decyzji, ale… pewien strach był wyraźnie dostrzegalny w ich oczach. Na szczęście nie ma już po nim śladu.

Nie obawiał się pan porażki w kraju, którego statystyczny obywatel książki raczej nie bierze do rąk?
Wielokrotnie słyszałem, że nie tyle ryzykuję, podejmując tę decyzję, co podpisuję wyrok na swoją przyszłość. Osoby, z którymi rozmawiałem, podkreślały, że w Polsce jest raptem kilku autorów, którzy mogą utrzymać się z pisania. Od początku wyszedłem jednak z założenia, że nie będę zwracać na to uwagi. Będę robić swoje, pisać, pracować nad ukończonymi tekstami i warsztatem, tak żeby po latach nie móc sobie nic zarzucić, nawet jeśli nie uda się osiągnąć celu. Sukces zawsze i wszędzie zależy od tego samego - ciężkiej pracy i wytrwałości.

Pisze pan kryminały, thrillery, powieści historyczne i science fiction. Tuż przed pana 30. urodzinami ma wyjść pierwszy tom „W kręgu władzy”, pierwszej polskiej serii political fiction.
To pewien eksperyment, którego rezultatu jestem ogromnie ciekawy. Dotychczas wprawdzie pojawiały się u nas książki z wyeksponowanymi motywami politycznymi, ale nikt nie zdecydował się jeszcze wydać typowego political fiction, jak choćby słynne „House of Cards” Michaela Dobbsa. Zawsze mnie to dziwiło, biorąc pod uwagę, że w Polsce nawet przy wigilijnym stole często toczą się dysputy polityczne, a sejmowe życie niejednokrotnie rozgrzewa nas bardziej niż ogień z trzaskającego drewna w kominku. Niechęć wydawców wynika chyba z obawy, że jeśli czegoś na rynku nie ma, widocznie jest tak nie bez powodu. Tak było w przypadku mojej serii prawniczej - odmawiając publikacji, wydawcy mówili, że powieść jest ciekawa, ale taka literatura się u nas nie sprzeda. Jedna oficyna była innego zdania - i teraz cały cykl nie schodzi z list bestsellerów, a niebawem pojawi się ekranizacja, a dokładnie dwa seriale. Jeśli chodzi o serię prawniczą z Chyłką, są już gotowe scenariusze odcinków, a ekipa pracuje nad obsadą.

Nie obawia się pan, że ten - jak pan to określa - writing blitz kiedyś się skończy?
Obawiam się raczej tego, że nie zdążę napisać wszystkich powieści, których zalążki tkwią gdzieś z tyłu głowy.

Z tego wniosek, że doktorat raczej się już panu nie przyda?
Przyda się, jeśli zacznę tworzyć coraz mniej ciekawe historie i dojdę do wniosku, że nie ma sensu dalej katować czytelników. W takiej sytuacji próbowałbym wrócić na uczelnię, a doktorat mógłby okazać się przepustką. Jeśli do takiego scenariusza jednak nie dojdzie, tytuł naukowy będzie raczej pełnił funkcję mobilizacyjną - co jakiś czas bowiem przypominam sobie, że wypadałoby napisać artykuł. Ostatnio popełniłem rzecz o oględzinach zwłok na miejscu zdarzenia, więc poniekąd była to wartość dodana do sfery literacko-kryminalnej.

Iwona Kłopocka-Marcjasz

Pro Media Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Pro Media Sp. z o.o.