Maria [email protected]

Pięć razy siedem czyli jak Bargiel przechytrzył Himalaje [rozmowa, wideo]

Andrzej Bargiel ur. 18 kwietnia 1988  r. w Łętowni - narciarz wysokogórski, himalaista. Fot. Marcin Kin Andrzej Bargiel ur. 18 kwietnia 1988 r. w Łętowni - narciarz wysokogórski, himalaista.
Maria [email protected]

Andrzej Bargiel, zakopiańczyk, opowiada Marii Mazurek, jak przekroczył kolejną granicę, zdobywając w niespełna 30 dni pięć 7-tysięcznych szczytów w paśmie Pamiru i Tienszan.

- 30 dni bez kilku godzin - tyle zajęło ci zdobycie Śnieżnej Pantery. To rekord świata.
- Andrzej Bargiel: Takie było założenie. I szczerze mówiąc, przed wyjazdem liczyłem, że uda się zdobyć te pięć szczytów w jeszcze krótszym czasie. Ale później natrafiliśmy na różne przeszkody i cała ekipa przestała wierzyć, że jeszcze w ogóle się uda.

- Przeszkody? Jakie?
- Głównie logistyczne. Już pierwsze wejście na leżący na terenie Kirgistanu Pik Lenina było dość nerwowe, bo później musieliśmy dostać się do Tadżykistanu przez przejście dostępne tylko dla mieszkańców tych dwóch krajów. Pozwolenie, żeby przekroczyć granicę w tym miejscu, było na określony czas, musiałem się więc spieszyć ze zdobywaniem pierwszego szczytu. Jak zjeżdżałem z niego na nartach, północną ścianą, nawigował mnie Kuba Poburka, ratownik TOPR-u, który był z nami w ekipie. Stał na dole i patrzył na ścianę Piku Lenina przez lunetę, znajdując mi ciągi śniegu. Co też było nowym doświadczeniem, bo nigdy tego nie robiłem. W ten sam dzień dojechaliśmy do tego przejścia granicznego, które mieliśmy przekroczyć, ale niestety, zostaliśmy zatrzymani. I jednak okazało się, że wcale nie możemy dostać się do Tadżykistanu tą drogą. Spędziliśmy tam z pół dnia, po czym stało się jasne, że musimy jechać naokoło. Przejechać cały kraj do normalnej granicy.


Wideo: Andrzej Bargiel wrócił już do Polski. Na lotnisku witany jak bohater

źródło: TVN24/x-news

- Ile kilometrów?
- Ze dwa tysiące, może trochę mniej. A jak już dojechaliśmy do Tadżykistanu, okazało się, że musimy czekać trzy dni na śmigłowiec, który zabierze nas do bazy pod Pikiem Korżeniewskiej i Pikiem Komunizma. To była jedyna droga, żeby dostać się w góry. A że w Tadżykistanie jest jeden śmigłowiec na cały kraj, który akurat nie mógł wylecieć…

- Dlaczego nie mógł wylecieć?
- Bo cysterna, która wiozła dla niego benzynę, złapała kapcia i nie dojechała. Nie śmiej się, to taki kraj. Jak już dolecieliśmy do tej bazy, całą ekipę dorwała grypa żołądkowa i wszyscy przez parę dni umierali. Pewnie jakaś bakteria w wodzie albo pożywieniu. Wodę na herbatę podgrzewano nam w beczce, która była opalana śmieciami. Mało tego, ci ludzie byli z tego dumni - uważają, że paląc śmieci, dbają o przyrodę, bo wcześniej te śmieci zbierają...

Wejście na Pik Korżeniewskiej było trudne, bo wciąż miałem grypę żołądkową. Po czterech godzinach myślałem, że zawrócę, tak źle się czułem. Wejście do obozu pierwszego zajęło mi z trzy razy tyle czasu, ile zajęłoby mi w normalnym stanie. Ale przełamałem się, pomyślałem: spróbuję. I mój organizm się reaktywował. Udało się stamtąd zjechać - a jak wróciłem, morale w całej grupie się trochę poprawiły. Niestety, później przyszło załamanie pogody, spadło bardzo dużo śniegu. Pik Komunizma, dość wymagający, bo tam jest cztery tysiące metrów przewyższenia, zrobiłem więc w dwa dni, po spędzeniu nocy w obozie. Zjazd nie byłby trudny, gdyby nie to, że pod koniec złamała mi się narta. Na szczęście udało się zjechać na jedną, drugą wspomagając się tylko, by nie tracić równowagi.

- A potem dolecieliście do bazy pod Chan Tengri i Pik Pobiedy?
- Nie tak szybko. Bo znów mieliśmy problemy ze śmigłowcem. Okazało się, że prezydent Tadżykistanu ma jakąś delegację i śmigłowca nie będzie. Musieliśmy czekać na niego pięć dni. Wszyscy byli sfrustrowani, mieli dość, chcieli wracać do domu. Nawet jedzenie się kończyło - nie wiem, czy kiedyś jadłem tak paskudne rzeczy jak wtedy nam podawano.

- Czyli co?
- Suchy i spleśniały chleb w sosie. Myślałem najpierw, że to kotlety schabowe albo sojowe.

- Śmiejesz się, jak to opowiadasz.
- Bo dlatego to robię. Nie traktuję swoich wypraw w kategorii sportu czy rywalizacji, ale przygody. A takie przygody, nawet jak w czasie trwania masz ich dość, wspominasz później ze śmiechem. Poza tym ta przygoda akurat zakończyła się sukcesem: dotarliśmy do kolejnej bazy. Jej kierownik, którego poznałem kilka lat temu, powiedział mi tak: albo atakujesz Chan Tengri teraz, albo czekasz kilka dni, bo zaraz załamie się pogoda. To zdecydowałem się wejść. Powrót do bazy był ważnym momentem, bo wtedy okazało się, że jednak jest szansa zdobyć Śnieżną Panterę w te 30 dni.

- Został ostatni szczyt - Pobiedy. Najtrudniejszy.
- Mnóstwo ludzi mnie przed nim ostrzegało. Krąży wokół niego dużo mitów, a i statystyki są niedobre. Ginie tam mnóstwo ludzi. Zagrożenie polega na tym, że jak załamie się tam pogoda, traci się kompletnie orientację. I rzeczywiście, wchodząc na niego, widziałem dwa smutne obrazki: leżące tam od lat trupy. Chciałem stamtąd szybko uciekać. Jak wróciliśmy z ekipą do hotelu, gdzie była bieżąca woda, łóżko, cywilizacja, nie mogliśmy się tym nacieszyć. I wciąż, dwa tygodnie po powrocie, cieszę się jak dziecko z drobnych rzeczy: z tego, że mogę zjeść z dziewczyną dobry obiad albo iść ze znajomymi do klubu, że jestem w domu, że mogę wyspać się w swoim łóżku, w świeżej pościeli. Takie wyprawy sprawiają, że doceniasz to, co masz.

- Ponoć konstrukcja psychiczna himalaistów jest taka, że ich „codzienne przyjemności” nie cieszą. Że będąc w domu, myślą tylko o kolejnej wyprawie.
- Ludzie są różni, że nie da się uogólniać.


Wideo: Polak jako pierwszy na świecie zjechał z Broad Peak. Zobacz, jak tego dokonał

źródło: Facebook/Andrzej Bargiel/x-news

- Ale mówię o badaniach - prowadził je polski psychiatra, prof. Zdzisław Ryn - na pewnej określonej grupie ludzi. I takie są ich wyniki.
- Ja mam zupełnie inaczej: bardziej będąc na wyprawach myślę o tym, co będę robił w domu niż odwrotnie. Lubię góry, przygody, lubię narty. Ale na chwilę. A najlepiej - za to lubię Tatry - pochodzić po górach i tego samego dnia wrócić do domu. Nikt nie lubi spać w niewygodnym namiocie.

- Niektórzy twierdzą, że lubią.
- Ale nie przez dwa miesiące - a tyle, w sumie, trwała nasza wyprawa. I to była najdłuższa podróż, w której brałem udział. I tak - miałem już tego trochę dość.

- Ile w tym, co w życiu robisz, było świadomej pracy, konsekwentnego realizowania celu, a na ile - przypadku i szczęścia?
- We wszystkim, do czego dochodzimy, jest mnóstwo przypadku i szczęścia. Poznałem na swojej drodze wielu ludzi, dzięki którym robię to, co robię. Od dziecka uwielbiałem narty i jazda na nich sprawiała mi wiele radości, ale nie myślałem wtedy, jeżdżąc na swoich pierwszych nartach, o tym, że kiedyś będę jeździć na nich w Himalajach.

- Ile lat miałeś, mając na sobie te pierwsze narty?
- Siedem. Marzyłem o narciarstwie, ale rodziców nie było na to stać: byłem ich dziewiątym dzieckiem, po mnie był jeszcze jeden brat i jedna siostra. Wymieniłem się więc z sąsiadem: ja dałem mu paletki do ping-ponga i scyzoryk, a on mi - za duże narty z butami w rozmiarze 44. Wchodziłem z tymi wielkimi nartami pod górę i zjeżdżałem. I byłem najszczęśliwszy na świecie.

- Na ile ukształtowało cię to, że wychowałeś się w wielodzietnej rodzinie?
- Bardzo. Wiesz, jak twoi rodzice mają jedenaścioro dzieci, to brakuje im czasu, by się nimi wszystkimi opiekować, kontrolować, wychowywać je w taki sposób, jak wychowuje się jedno czy dwójkę dzieci. My trochę sami siebie, nawzajem, wychowywaliśmy. Nie było też mowy o spełnianiu naszych zachcianek - sami szybko przekonaliśmy się, że aby zarobić na swoje potrzeby, musimy iść do pracy. Nauczyliśmy się walczyć o swoje. I, z czego bardzo się cieszę, wszystkim nam udało się wyrosnąć na ludzi samodzielnych i robiących fantastyczne rzeczy. Kiedy starszy brat ściągnął mnie do Zakopanego i wciągnął w narciarstwo, to - żeby na nie zarobić - odśnieżałem dachy, myłem okna na wysokościach, malowałem kominy.

- Zarabiałeś na narciarstwo, a nie na narciarstwie?
- W Polsce finansowanie sportów, szczególnie takich jak narciarstwo skitourowe, praktycznie nie istnieje. Kiedy na zagraniczne zawody inni przyjeżdżali ze sztabem ludzi, ja mogłem tylko marzyć o trenerze. Był moment, kiedy - mimo że byłem trzecim w klasyfikacji Pucharu Świata - zdecydowałem, że muszę rzucić sport. Bo nie było mnie na niego stać. Na szczęście wtedy, podczas biegu na Elbrus, spotkałem Artura Hajzera i on we mnie uwierzył.

- I wciągnął cię w program Polski Himalaizm Zimowy.
- Tak, ale niestety - albo na szczęście - te klimaty nie do końca mi odpowiadały. Postanowiłem powalczyć o własne projekty.

- Czemu te klimaty ci nie odpowiadały?
- Polski himalaizm jest dla mnie sztucznie heroiczny, męczeński. Nie ma w nim radości, pasji, tylko - walka o przetrwanie. Ja tego nie rozumiem. Wolę inny styl.

- Jerzy Kukuczka, Wanda Rutkiewicz, tradycja polskich Lodowych Wojowników - nic dla ciebie nie znaczy?
- To nie tak. Szanuję i podziwiam tych ludzi. Na tamte czasy robili niesamowite rzeczy. Ale przez te lata też wiele się zmieniło. Jest inny sprzęt, inna technologia, inny poziom wiedzy o możliwościach ludzkiego ciała. I naprawdę, przy odpowiednim treningu, himalaiści nie muszą udawać herosów, a mogą za to dobrze się bawić. Zresztą, co to dziś za heroizm zdobywać himalajskie szczyty? W zeszłym roku w Pakistanie spotkałem mieszkającą w Nowej Zelandii Polkę, która już dwa razy zdobyła Mount Everest - wykładasz kasę, to dostajesz wsparcie, dywan w namiocie, internet w bazie i muzykę sączącą się z wysokiej jakości sprzętu. I wchodzisz na dach świata, mimo że nie bardzo rozumiesz, o co chodzi w górach. Himalaizm przeżywa kryzys.

Rozmawiała: Maria Mazurek

Pro Media Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Pro Media Sp. z o.o.