Marcin Dubieniecki nie daje o sobie zapomnieć. Jak nie areszt, to tweet

Czytaj dalej
Fot. Przemyslaw Swiderski
Dorota Kowalska

Marcin Dubieniecki nie daje o sobie zapomnieć. Jak nie areszt, to tweet

Dorota Kowalska

Marcin Dubieniecki to człowiek niesłychanie ambitny. Był czas, że bardzo chciał zostać politykiem, teraz zapragnął popracować w piłce nożnej, ale chyba nic z tego nie będzie. Za to przed nim wciąż proces, w którym wystąpi jako oskarżony.

Znowu głośno o Marcinie Dubienieckim, ale też były mąż Marty Kaczyńskiej do perfekcji opanował umiejętność przyciągania uwagi mediów. Kilka dni temu napisał na Twitterze: „Od poniedziałku oficjalnie jako współwłaściciel klubu Arka Gdynia. Liczę na konstruktywną współpracę z obecnym zarządem i akcjonariuszami”.

Zawrzało! Bo oto człowiek z zarzutami miałby rządził piłkarzami całkiem sporego klubu. Sensacja? Nawet jak na piłkarski światek, który niejedno już widział - całkiem spora. Potem jednak, ten super news nieco ewaluował. Dopytywany przez dziennikarzy WP SportoweFakty Dubieniecki, zaprzeczył, że to on wejdzie do klubu. Jak przekonywał, mniejszościowym właścicielem klubu (najprawdopodobniej chodzi o 15 procent akcji), będzie fundusz inwestycyjny. Jaki? Tego już Dubieniecki nie zdradził. Okazało się też, że Dominik Midak, główny udziałowiec Arki Gdynia o sprzedaży mniejszościowego pakietu akcji nic nie wie. Więc póki co, żadnych zmian w klubie też nie będzie, na pewno nie odejdą prezes Wojciech Petrkiewicz ani trener Leszek Ojrzyński.

Cóż, warto poczekać na rozwój sytuacji, ale trzeba przyznać, że Dubieniecki będąc osobą oskarżoną prężnie działa nie tylko na polu zawodowym.

Były mąż Marty Kaczyńskiej ma przecież zarzuty wyłudzenia ponad 14 mln złotych z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON), kierowania grupą przestępczą oraz prania brudnych pieniędzy. Trzy spółki Dubienieckiego miały, według śledczych, pozyskiwać te astronomiczne pieniądze z PFRON przez trzy lata fikcyjnie zatrudniając osoby niepełnosprawne. Sprawa cały czas jest w toku, a akt oskarżenia miał trafić do sądu w lipcu. Wcześniej Dubieniecki spędził czternaście miesięcy w areszcie, wyszedł na wolność po wpłaceniu 3 mln złotych kaucji. Jego ojciec, również adwokat, przekonywał, że przebywanie w warunkach izolacyjnych grozi mu kalectwem, ale też Dubieniecki przeszedł trzy operację kręgosłupa.

W międzyczasie, aresztu i wyjścia na wolność za kaucją, głośno było o jego rozstaniu z Martą Kaczyńską. Mimo że decyzja o rozwodzie została przez oboje podjęta już kilka lat temu, sprawa sądowa odbyła się dopiero w 2016 roku. Decyzja sądu zapadła na pierwszej rozprawie, państwo Dubienieccy mieli rozstać się w zgodzie. W tym roku Dubieniecki znowu wylądował na pierwszych stronach plotkarskich magazynów - w kwietniu ożenił się z Katarzyną Modrzewską, byłą żoną Artura Boruca. Dubieniecki i Modrzewska poznali się w 2009 roku. Prawnik był wówczas zaangażowany w jej sprawę rozwodową ze znany polskim bramkarzem. Mówiło się o tym, że już wtedy między nimi zaiskrzyło, ale Dubieniecki był wówczas jeszcze mężem Marty Kaczyńskiej. Związek Dubienieckiego z Modrzewską został zresztą wystawiony na próbę, bo oboje w 2015 r. zostali zatrzymani w związku z podejrzeniem o malwersacje pieniędzy z PEFRON, oboje też wyszli za kaucją, ale wciąż pozostają podejrzanymi w tej sprawie.

Ale sławę i rozpoznawalność Dubieniecki zawdzięcza swojej pierwszej żonie - Marcie Kaczyńskiej. Zdania, co do jego osoby, zawsze były podzielone, bo też Dubieniecki ma wiele twarzy.

Dla polityków - zarówno z PiS, jak i SLD - to karierowicz, który na plecach Marty Kaczyńskiej chciał wejść do polityki. Dla rodziców jest kochającym synem. Dla najbliższych przyjaciół - człowiekiem honoru, na którego zawsze można liczyć. Dla klientów - twardo stąpającym po ziemi negocjatorem. Dla śledczych - przestępcą.

Po raz pierwszy pojawił się w przestrzeni publicznej 13 kwietnia 2010 r., towarzysząc swojej żonie Marcie Kaczyńskiej w ceremonii powitania trumny z ciałem jej ojca, prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Niecały miesiąc później, 4 maja na łamach „Polski” udzielił swojego pierwszego wywiadu. Tłumaczył, że wcześniej wraz z Martą chcieli przede wszystkim spokojnego życia. Rzeczywiście nigdy przedtem nie dawali się fotografować ani nie udzielali wywiadów w mediach. Wszystko, jak mówił, zmieniła katastrofa smoleńska. Ujawnił wówczas, że myśli o tym, aby zaangażować się w politykę.

„Nie wykluczam, że chciałbym w następnych wyborach do Sejmu wystartować z list Prawa i Sprawiedliwości” - mówił bez ogródek.

To była prawdziwa sensacja. Dubieniecki nigdy wcześniej nie ukrywał swoich lewicowych poglądów. Jest synem znanego na Pomorzu działacza SLD, adwokata Marka Dubienieckiego. Sam również, o czym zresztą wspomniał w wywiadzie, przez długi okres angażował się w kampanie SLD i wspierał lewicę. Z list SLD startował w wyborach samorządowych do Rady Miasta Kwidzyna. Działał w stowarzyszeniu Ordynacka. Miesiąc przed smoleńską tragedią uczestniczył w zjeździe stowarzyszenia, na którym gościem był Aleksander Kwaśniewski. Szef stowarzyszenia Włodzimierz Czarzasty mówi wtedy o nim, że to człowiek, który wie, czego chce, ma jasne poglądy, robi wrażenie osoby stanowczej, o poukładanych wartościach i celach.

A tu nagle taka wolta!

„Pani wyraża zdziwienie, że nie będę startował z list SLD? Chciałbym startować z list PiS po to, aby łączyć, nie dzielić. Po to, by wpisać się w ciąg myślenia o Polsce, jakie wyrażał Lech Kaczyński. Osobiście czuję, że jestem mu winien pomoc w kontynuowaniu tego, co zapoczątkował” - tłumaczył Dubieniecki w wywiadzie.

Nic zatem dziwnego, że ta pierwsza rozmowa odbiła się głośnym echem, a o wywiady zaczęli prosić go dziennikarze niemal wszystkich mediów. Marcin Dubieniecki z żoną Martą i córeczkami szybko stali się bohaterami tabloidów i kolorowych czasopism. Wówczas chętnie pozowali do zdjęć, biorąc udział w sielankowych sesjach fotograficznych, opowiadali romantyczną historię swojej miłości. Ich obecność w mediach miała być wsparciem stryja Marty Jarosława Kaczyńskiego w kampanii prezydenckiej.

Ale Marcin Dubieniecki z miesiąca na miesiąc, nie będąc de facto politykiem, nie tylko zaczął wypowiadać się jak polityk, ale też zaczął sprawiać wrażenie, że to on w PiS może być rozgrywającym. Wysłał na przykład list do posłanki Jolanty Szczypińskiej, domagając się, aby odeszła ona z polityki. Pisał: „Czas chyba podjąć decyzję dobrą i właściwą dla dobra partii i podać się do dymisji. Polityka nie składa się tylko z tego, że zna Pani Prezesa Jarosława Kaczyńskiego i powołuje się na niego. Nie chcę jako wyborca, aby reprezentował mnie w Sejmie ktoś, kto nie rozumie podstawowych pojęć z zakresu gospodarki, a jedynie potrafi mącić we własnej partii. Proponuję powrócić do starych tradycji, włożyć różę w zęby i przespacerować się po Słupsku z jakimś księdzem dla podtrzymania dobrego humoru mieszkańców”.

W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” dezawuował głównych polityków z najbliższego otoczenia Jarosława Kaczyńskiego: „Żaden Kurski w duecie z Ziobrą nie są w stanie zastąpić Jarosława Kaczyńskiego” - mówi. A gdy dziennikarze pytali, czy widzi siebie na fotelu prezesa PiS, nie zaprzeczał. Gdy został pełnomocnikiem swojej żony w smoleńskim śledztwie, publicznie krytykował działania Prokuratury Wojskowej w Warszawie, zapowiadając, że chce złożyć stosowne zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa zamachu na prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Potem zapowiedział, że w wyborach do Sejmu bądź Parlamentu Europejskiego Marta Kaczyńska powinna dostać jedynkę. Dodał przy tym: „W PiS nie może być dyskusji, czy Marcie Kaczyńskiej należy się miejsce na listach, czy nie. To Marta Kaczyńska oznajmia określone fakty, które powinny zostać wykonane”.

Po tej publicznej wypowiedzi głos zabrała Marta Kaczyńska. Odcinając się niejako od słów męża, opublikowała na swoim internetowym blogu, że polityczna gra ją nie interesuje. „Jestem córką i bratanicą polityka, jak każdy obywatel interesuję się sprawami naszego kraju. Nie czyni mnie to jednak politykiem. W związku z powyższym informuję, że nigdy nie miałam i nie mam zamiaru kandydować w najbliższych wyborach parlamentarnych” - napisała.

Wówczas i Marcin Dubieniecki zadeklarował, że definitywnie nie będzie startował w wyborach do parlamentu krajowego. A gdy media napisały, że Marta Kaczyńska postanowiła odsunąć męża od reprezentowania jej w sprawie smoleńskiej katastrofy, zaczęto też przebąkiwać, że między małżonkami pojawiła się rysa i trudno zorientować się, czy deklaracje, które składa Marcin, uzgadnia z żoną czy mówi wyłącznie w swoim imieniu.

Jednak od tego momentu Marcin Dubieniecki zaczął mówić o sobie, że jest osobą prywatną i przestał rozmawiać z dziennikarzami. W rozmowie z „Polską” poprosił o pytania mejlem, ale odpowiedział na nie jednym zdaniem: „Nie chcę uczestniczyć w medialnej walce dotyczącej mojej osoby ani mojej rodziny, albowiem nikomu to nic dobrego nie przynosi”.

Sytuację Marcina Dubienieckiego jeden z posłów prawicy porównał do sytuacji Kazimierza Marcinkiewicza, który najpierw sam poszedł do mediów, ogłaszając swoje zaręczyny z młodziutką Isabel, a potem, nie wytrzymując medialnej presji, odwrócił się od dziennikarzy.

Tyle tylko, że było już za późno. Dziennikarze nie odstępowali Dubienieckiego na krok, zaczęli też baczniej przyglądać się jego pracy zawodowej, znajomościom, interesom. W 2011 roku w tekście „Dubieniecki i gangsterzy” dziennikarze „Gazety Wyborczej” pisali o dziwnych powiązaniach wtedy jeszcze męża Marty Kaczyńskiej. Dziennik ustalił, że Marcin Dubieniecki zarejestrował na siebie spółkę MD Invest Group, która faktycznie należała do skazanego za kierowanie grupą przestępczą Tomasza M. ps. „Matucha”. O firmie nikt jednak nie słyszał. „Gazeta Wyborcza” dotarła do informacji na temat osoby, której pomagał mąż Marty Kaczyńskiej. Tomasz M. ps. „Matucha” znał wielu wpływowych ludzi. Jednak kilka lat temu bardzo zszargał sobie opinię trafiając do więzienia. W 2001 roku Tomasz M. został skazany za przestępstwa karno-skarbowe. Rok później CBŚ zlikwidowało wielką rozlewnię nielegalnego alkoholu, w której pomieszczeniach była także hurtownia przemycanych papierosów. Magazyny miały należeć właśnie do Tomasza M. W 2009 roku „Matucha” i jego wspólnik „Rekin” zostali skazani za kierowanie grupą przestępczą. Obu zaliczono areszt w poczet kary i wyszli na wolność. „Matucha” i Marcin Dubieniecki znali się podobno od trzech lat. Zdaniem jednego z informatorów gazety przestępca był potrzebny Dubienieckiemu, bo miał kontakty - wielu ludzie ze świata biznesu, sportu i polityki kupowało u niego samochody z małym przebiegiem po bardzo atrakcyjnej cenie. Zdaniem informatora gazety, Dubieniecki zapewnił Tomaszowi M. nowy szyld i adres blisko deptaku w Sopocie, a to idealne miejsce dla segmentu samochodów luksusowych. Jedynym właścicielem spółki był Dubieniecki. „Matucha” robił w niej za dyrektora generalnego.

Innym razem, kiedy dziennikarz „Dziennika Bałtyckiego” zbierał materiały do tekstu o wspólniku mecenasa Marcina Dubienieckiego, postanowił zapytać zainteresowanego o początki ich współpracy. „Jakby pan do mnie przyszedł do kancelarii i poprosił o komentarz, to dostałby pan w dziób za takie pytanie i za czelność, że pan do mnie dzwoni”- odpowiedział zdenerwowany Dubieniecki. Na pytanie „dlaczego” odparował: „Niech pan się ode mnie odpier... i niech pan do mnie nie dzwoni, tak? Do widzenia”. Dziennikarze „Dziennika Bałtyckiego” poinformowali o sprawie dziekana Okręgowej Rady Adwokackiej mec. Jerzego Glanca oraz wicedziekana mec. Dariusza Strzeleckiego. Dubieniecki już wtedy nie miał dobrej passy, a kiedy doszły zarzuty o wielomilionowe wyłudzenia z PEFRON z kandydata na polityka stał się kandydatem na więźnia.

W tym czasie sporo pisało się o stosunku prezesa Prawa i Sprawiedliwości do wówczas jeszcze męża Marty Kaczyńskiej. Współpracownicy Jarosława Kaczyńskiego mieli twierdzić, że prezes nie lubi Marcina Dubienieckiego, który swoimi wyczynami doprowadził stryja do prawdziwej wściekłości - tak przynajmniej twierdził dziennik „Fakt”.

- Czarę goryczy przelały medialne występy Dubienieckiego, który nagle stał się pełnomocnikiem prawnym Marty Kaczyńskiej w śledztwie smoleńskim, a co najgorsze występował we wszystkich programach i ogłaszał, że ma polityczne plany - opowiadał dziennikarzom tabloidu jeden z bliskich współpracowników szefa PiS. - A kiedy stwierdził, że Marta Kaczyńska powinna mieć „jedynkę” na listach wyborczych i nie ma takiej siły, która by jej tego zabroniła, prezes wpadł już we wściekłość.

Ponoć kolejne wpadki Dubienieckiego: ataki na dziennikarzy czy utrata prawa jazdy za punkty karne, tylko utwierdziły Jarosława Kaczyńskiego w niechęci do męża bratanicy. - Prezes w końcu powiedział, że ma go dość, nie chce go znać i że nie ma on nawet wstępu do jego domu - opowiadał współpracownik Kaczyńskiego.

Nie wiadomo jednak, czy to prawda. W każdym razie kilka miesięcy temu „Newsweek” pisał o zwrocie w sprawie przeciw Marcinowi Dubienieckiemu. Miał on nastąpić w momencie, gdy władzę w kraju objęło Prawo i Sprawiedliwość, a na czele prokuratury stanął Zbigniew Ziobro.

Według tygodnia wszystko zaczęło się od powołania w Prokuraturze Regionalnej w Krakowie przez Bogdana Święczkowskiego nowego zespołu śledczych. Celem zespołu, na którego czele stanął prokurator Marek Sosnowski miało być poprowadzenie sprawy Dubienieckiego.

Jak opisuje tygodnik, w wyniku podjętych działań, nowy śledczy już po paru dniach podjął decyzję o wypuszczeniu podejrzanego na wolność i żeby było jasne - akta sprawy liczyły 400 tomów. Jarosław Kaczyński wysłał też do Zbigniewa Ziobry pismo, do którego dołączył list z dziewięcioma pytaniami od obrońcy podejrzanego Łukasza Rumszeka. Lider Prawa i Sprawiedliwości chciał wiedzieć, jaki był powód zatrzymania Dubienieckiego w czasie kampanii parlamentarnej. A także w jakim celu wytwarzano dokumenty, które mogły obciążyć jego najbliższych (chodzi o dokument CBA, gdzie, wśród podejrzanych, widnieje Marta Kaczyńska, która miała otrzymać 50 tys. zł z cypryjskiej firmy swojego byłego męża) oraz dlaczego były zięć prezydenta ma zakaz opuszczania kraju.

Prezesowi PiS po czterech tygodniach miał odpisać Bogdan Święczkowski, zastępca Zbigniewa Ziobry, który w odpowiedzi - jak wyjaśnia prokuratura - ustosunkował się jedynie do zarzutów stawianych przez obrońcę Dubienieckiego. Tym samym prokuratura zapewniła, że informacje ze śledztwa nie zostały ujawnione żadnym politykom czy posłom. Jednak samego pisma nie chciała pokazać.

Marcin Dubieniecki dalej unika mediów, choć czasami paparazzi przyłapią go na spacerze z córkami, czy podczas zakupów. Jest na wolności, żyje życiem normalnego człowieka. Pewnie też pracuje, prowadzi swoje biznesu.

Cóż, Dubieniecki, to na pewno osoba o wielu twarzach. Jeśli jednak sąd orzeknie, że wyłudził z PETRON prawie 15 mln złotych fikcyjnie zatrudniając w swojej firmie osoby niepełnosprawne na pierwsze strony wybije się jedna - przestępcy.

Współpraca: Anita Czupryn

Dorota Kowalska

Pro Media Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Pro Media Sp. z o.o.