Teresa Semik

Marchwicki, zabójca kobiet. Skąd aż tylu wątpiących w jego winę?

Marchwicki, zabójca kobiet. Skąd aż tylu wątpiących w jego winę?
Teresa Semik

Historia „wampira z Zagłębia” była tylko inspiracją dla filmu „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy, który nagrodzono w Gdyni. Jednak wpisuje się on w budowę mitu Zdzisława Marchwickiego: ofiary PRL-u.

Zdzisław Marchwicki został skazany w 1975 roku na karę śmierci za zabicie 14 kobiet i usiłowanie zabójstwa kolejnych 6, głównie na terenie Zagłębia. To było trudne śledztwo i jeszcze trudniejszy proces, bo w wielu miejscach poszlakowy. Toczył się w atmosferze rozgniewanych ofiar, wystraszonych wciąż kobiet, w obecności śledczych z Europy Zachodniej. Wtedy jednak uznano go za sukces, a dziś jest tematem spekulacji. Próbuje się nawet z zabójcy uczynić kozła ofiarnego tamtego systemu.

Reżyser Maciej Pieprzyca, zawodowo i emocjonalnie związany ze Śląskiem, do dzisiaj uważa, że śledztwo w sprawie zabójstw kobiet na przełomie lat 60. i 70. było wielką manipulacją i najprawdopodobniej Zdzisław Marchwicki został niewinnie skazany na śmierć. W 1998 roku opowiedział o tym w filmie dokumentalnym zatytułowanym: „Jestem mordercą”.

Mieszkanie za czytanie

- Ten dokument jest prawdziwy i wielu moich rozmówców na te manipulacje wskazywało - przypomina Maciej Pieprzyca. - Jednak film fabularny „Jestem mordercą”, jaki teraz nakręciłem, choć zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami, jest fikcją. Zmieniłem w nim nazwiska, daty, nawet liczbę ofiar.

Bohaterem dramatu psychologicznego Pieprzyca uczynił młodego milicjanta, szefa grupy dochodzeniowej mającej złapać seryjnego zabójcę kobiet. - Kreślę portret człowieka, który uwikłany w system totalitarny naiwnie wierzy, że zostanie przyzwoitym człowiekiem - wyjaśnia reżyser i zarazem autor scenariusza. Przed tygodniem film został nagrodzony na festiwalu w Gdyni Srebrnymi Lwami oraz statuetką za scenariusz właśnie dla Maćka Pieprzycy. Wejdzie do kin za miesiąc.

Nie jest to jednak opowieść tylko o penetrowaniu ludzkiej duszy, ale też krytyczne spojrzenie na wymiar sprawiedliwości w czasach PRL-u. I konkluzja: to nie schwytany mężczyzna jest poszukiwanym zabójcą.

Ukazała się niedawno także książka Przemysława Semczuka, wątpiąca w słuszność wyroku skazującego Marchwickiego. I tak jest od 1990 roku, kiedy na wolność wyszedł przed terminem najmłodszy z braci Marchwickich - Henryk, skazany na 25 lat pozbawienia wolności za udział w zabójstwie Jadwigi Kuci z Uniwersytetu Śląskiego, ostatniej ofiary Marchwickiego.

Twórca ma prawo do własnej wizji i oceny zdarzeń. Może z Marchwickiego uczynić nawet Dziewicę Orleańską, co nie znaczy, że takim naprawdę był człowiekiem. Prokurator oskarżył go o to, że zabijał kobiety, by zaspokoić swój popęd seksualny. Atakował je z tyłu, uderzając silnie w głowę, potem obnażał ich narządy rodne, na koniec okradał.

Kto zajrzał do akt tej sprawy, zobaczył w nich braki i wątpliwości. Nie wszystkie zabójstwa zostały przekonująco udokumentowane.

- Z pewnością jednak nie stracono człowieka niewinnego - mówi były katowicki milicjant rozpoznawczo-operacyjny (nazwisko znane redakcji). - Marchwicki był zabójcą, nie mam co do tego wątpliwości, ale, moim zdaniem, nie był sprawcą wszystkich przypisanych mu czynów. Niektóre z tych zabójstw, ale tylko niektóre, miały inny modus operandi, czyli charakterystyczny sposób zachowania się sprawcy wobec ofiary. Myślę, że w tych innych przypadkach popełniono błąd.

- Kto jest sprawcą tych zabójstw? - pytał sędzia Zdzisława Marchwickiego.

- No ja, Najwyższy Sądzie - odpowiadał oskarżony.

W trakcie wielokrotnych przesłuchań powtarzał też, że nie znał zamordowanych kobiet i nie miał powodów ich zabijać, nie zna miejsc, w których odnaleziono ich ciała.

W sądowej praktyce to nic nadzwyczajnego. Niezwykle rzadko się zdarza, by zabójca konsekwentnie przyznawał się do winy, wskazał narzędzia zbrodni, by do tego świadkowie zobaczyli go na własne oczy. Najczęściej podejrzani czy oskarżeni kłamią jak z nut i mówią, że siedzą za niewinność.

- W Warszawie przyznawałem się do zabójstw lekkomyślnie. Głupi byłem - wyjaśniał Marchwicki przed sądem.

Ślady krwi na odzieży
Został zatrzymany w drodze do pracy 6 stycznia 1972 roku, dwa lata po ostatnim zabójstwie. Wkrótce odwieziono go do Komendy Głównej Milicji i tam opisywał zabójstwa mniej czy bardziej chaotycznie. Jego intelekt nie budził zastrzeżeń. Odpowiadał wykształceniu: cztery klasy podstawowe i przyuczenie zawodowe. - Przy drodze polnej w Wojkowicach zabiłem kobietę. Uderzyłem ją 3-4 razy w głowę i przeciągnąłem kilka metrów dalej. Zabrałem jej bezwartościową obrączkę, którą potem dałem mojej siostrze, Halinie - mówił w śledztwie. - W Zagórzu kobietę spotkałem na drodze i uderzyłem ją prętem w głowę. Przeciągnąłem 4-5 metrów. W Sosnowcu na Pogoni zamordowałem tramwajarkę. Tej nie przeciągałem, zostawiłem tam, gdzie ją uderzyłem. Pręt był długi na pół metra, rozklepany.

Początkowo śledztwo określono kryptonimem: „Zagłębie”, bo stąd najczęściej pochodziły ofiary. Jak wyjaśnia były milicjant, nie spodobało się to I sekretarzowi partii, pochodzącemu z Sosnowca. Kryptonim zmieniono więc na „Anna”, od imienia pierwszej ofiary - Anny Mycek z Katowic. Marchwicki został już na zawsze „wampirem z Zagłębia”.

- Annę Mycek zabił Marchwicki - mówi z przekonaniem były milicjant operacyjny.

Śledczy odnajdywali poplamioną odzież Marchwickiego. - Jeśli stwierdzono na moich spodniach plamy krwi, to nie wiem, skąd się tam wzięły - wyjaśniał. - Na berecie mogły być ślady krwi pochodzące z rozbitej mi przez żonę głowy. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego beret był poplamiony krwią z zewnątrz, a nie od wewnątrz, skoro miałem rozbitą głowę. Nie wiem, skąd znalazły się plamy krwi na bluzie roboczej. Nie potrafię wytłumaczyć, skąd wzięła się krew na kalesonach czy butach z zakładu pracy.

Żona wielokrotnie widziała jego zakrwawione ubrania. Dawała wiarę, gdy wyjaśniał, że to skutek bójki z kolegami albo krew z nosa. Pewnego ranka zauważyła, że cały przód kalesonów, w okolicach rozporka, ma pobrudzony krwią. To wtedy wrócił do domu późno w nocy. - Znów się tłumaczył, że krew mu leciała z nosa i dlatego ma pobrudzone kalesony w kroczu. Sądziłam, że miał stosunek z kobietą w czasie menstruacji - zeznała. Innym razem widziała, że mąż ma zakrwawiony szalik, płaszcz, a nawet ręce. Pamiętała, że wrócił do domu w pokrwawionej koszuli i swetrze. Bardziej pobrudzony był sweter, z przodu i na rękawach.

Nie było bezpośrednich świadków żadnej zbrodni wampira. Ale byli tacy, którzy go widzieli w okolicach, gdzie odnajdywano ciała ofiar.

- Cmentarzem ci tyłek śmierdzi i jeszcze przyszedłeś tu kłamać - wołał Marchwicki w stronę jednego z nich na sali sądowej.

- Pamiętasz, jak skręciłeś do lasu, jakżeś mnie zobaczył, jak uciekałeś - świadek nie dawał za wygraną. Na to Marchwicki: -Ja z tym człowiekiem nie miałem nigdy nic wspólnego. Dziś biją brawo ci, co tam byli. Nie ma kto za brudy odpowiedzieć, to z Marchwickiego kozła ofiarnego zrobili.

Ale świadek wciąż zapewniał: - To jest ten człowiek, którego widziałem w Łagiszy pod lasem.

Na to Marchwicki poirytowany: - Chcecie mnie powiesić, proszę bardzo, a ostatnim moim życzeniem będzie napluć tej świni w ucho albo w oko.

RPO czytał akta Marchwickiego
Było trzech braci Marchwickich: Zdzisław, Jan i Henryk. W zabójstwie ostatniej ofiary, wykładowcy UŚ, Zdzisławowi pomógł Henryk i dostał za to 25 lat. Jan, były kierownik administracyjny na Wydziale Prawa UŚ, za namawianie do tego zabójstwa (choć najpierw namawiał tylko do pobicia), także został stracony. „Litra postawisz, a łeb jej rozwalę” - miał powiedzieć Zdzisiek.

Gdy Henryk Marchwicki opuścił więzienie w 1990 roku, jego historia znakomicie pasowała do czasu rozliczeń PRL-u. Dlatego tak łatwo uwierzono w jego krzywdę. Zapowiedział, że zrobi wszystko, by obronić dobre imię swoje i braci, niesłusznie straconych. Szum w mediach był wielki. Dzieci Marchwickiego i pełnomocnik rodziny pisali do Rzecznika Praw Obywatelskich oczekując rewizji procesu, bo „doszło najprawdopodobniej do tragicznej pomyłki sądowej”.

Rzecznikiem był wtedy prof. Andrzej Zoll, karnista. W 2001 roku poprosił sąd o akta Marchwickich. Po ich analizie nie podjął żądnych kroków prawnych. Nie zakwestionował wyroku z 1975 roku.

Gdy Marchwicki czekał na egzekucję, w administracji katowickiego aresztu pracował Ryszard Kurnik, późniejszy dyrektor tego aresztu, prawnik z wykształcenia.

- Przeglądałem akta Zdzisława Marchwickiego i raczej nie miałem wątpliwości, że jego wina została wykazana - mówi dziś Kurnik. - Zresztą gdyby było inaczej, to po tylu latach pojawiłby się jakiś trop wskazujący na winę kogoś innego. Kara śmierci za takie zbrodnie była wówczas akceptowana. Natomiast do dziś nie mogę się pogodzić z wyrokiem śmierci dla Jana Marchwickiego za podżeganie do przestępstwa.

Jan Marchwicki słał listy protestacyjne nawet do ONZ. Walczył o życie. Zdzisław spokojnie pisał pamiętnik. Był cały czas pod ochroną Służby Bezpieczeństwa, śledczych z innych krajów, których poproszono o pomoc.

Poczytalność Marchwickiego była sprawą kluczową. Biegli stwierdzili, że „sam fakt istnienia zboczenia seksualnego nie stanowi podstawy ograniczenia poczytalności”. Sposób dokonanych zabójstw wskazuje, że oskarżony działał z dużą ostrożności, a jego intelekt nie budził zastrzeżeń. Biegli psychiatrzy stwierdzili u Zdzisława Marchwickiego: „nieprawidłowe cechy osobowości typu psychopatycznego oraz sadystyczne zboczenie popędu seksualnego”. Składowi orzekającemu przewodniczył sędzia Władysław Ochman. Oskarżał Józef Gurgul z Prokuratury Generalnej, doktor prawa.

Teresa Semik

Pro Media Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Pro Media Sp. z o.o.