Jestem druhna Marysia. Czuwaj! I płyniemy dalej

Czytaj dalej
Fot. Fot. sławomir mielnik
Edyta Hanszke

Jestem druhna Marysia. Czuwaj! I płyniemy dalej

Edyta Hanszke

Mama często mi powtarzała: „Nigdy się nie chwal. Ciebie niech chwalą” – opowiada Maria Markuszewska, laureatka pierwszej opolskiej nagrody im. Jana Całki. - Robię to, co kocham: służę ludziom. I za wszystko dziękuję Bogu.

Ściany mieszkania opolskiej kamienicy obwieszone obrazami, zdjęciami i aniołami. Nie wiadomo, na czym wzrok zawiesić. W rogu dużego pokoju Matka Boska, cała w złocie. Tatuś ją kupił jako podziękowanie za urodzenie bliźniaczek.

Siedmiomiesięczne, kilo dwadzieścia pięć miały. Lekarz nie dawał szans na przeżycie. Na co mama odpowiedziała, że nie jest Bogiem.

- Mamusia nas miała sześcioro: trzech synów, nas dwie i jeszcze siostrę. Nie pracowała. Miała czas, żeby nas wychowywać, rozmawiać, pomagać w szkole. Nie umiałam dwójki namalować, ale jakoś we dwójkę z siostrą sobie radziłam - opowiada Maria Markuszewska, z domu Wojnarowicz.

Zięć do teściowej zwraca się 
„druhno Marysiu”, co jest przyczyną nieustannych żartów w rodzinie

Wojnarowiczowie przyjechali do Opola w 1945 roku z Czechowic-Dziedzic. Ojciec Tomasz dostał tu pracę. Zamieszkali w centrum miasta, w tym samym mieszkaniu, w którym rozmawiamy przy kuchennym stole. Bliźniaczki naukę rozpoczęły w opolskiej „jedynce”. W tej samej szkole Maria już jako harcerka będzie przez wiele lat prowadziła drużynę.
Obraz mamusi Heleny wisi w tym samym pokoju co święta Maryja, prawie naprzeciw. Radosna, pełna ciepłego spojrzenia, kobieca twarz w otoczce upiętych włosów. Szukam podobieństwa w szczupłej twarzy Marii. Męskie noszenie się (dziś biały mundur) i krótko przycięte włosy nie pomagają.

Oglądam inne zdjęcie dorosłych bliźniaczek. Siostra, uśmiechnięta blondynka, z włosami do ramion i prosto przyciętą grzywką. - Są jak ogień i woda śmieje się Ania, córka Marysi. „Paryżanka” - dodaje Marysia. To dzięki bliźniaczce Basi Marysia zaczęła żeglować. I tak jej zostało do dziś.

Starsi bracia byli przedwojennymi harcerzami. Siostry poszły w ich ślady.

- Miałam wadę wzroku. Do ogólniaka iść nie mogłam, do szkoły muzycznej też nie, w przeciwieństwie do rodzeństwa. Ale mama zachęcała mnie, żebym nie przestawała marzyć i nie przejmowała się przeciwnościami. Pozwoliło mi to przetrwać niejedną trudną chwilę - opowiada druhna Marysia. Więc choć nut nie widziała, to śpiewała i w zespole pieśni i tańca, i w chórze orkiestry symfonicznej. Grała też na trąbce tak, że na międzynarodowych zlotach harcerskich chcieli jej za to płacić. Wadę wzroku (ma ograniczone pole widzenia) rekompensował w tym przypadku świetny słuch.

Z tym pierwszym obozem żeglarskim było tak, że najpierw latem 1961 roku do Turawy, pod namioty pojechała zdrowsza Basia - uczestnicy musieli mieć wówczas karty sportowca. Marysia by takiej karty nie dostała, więc przyjechała w odwiedziny, z tatą na motorze i zaczęła kombinować, jak tu do Basi dołączyć. Rok później Basi chęć na pływanie przeszła, na myśl o pęcherzach, które robią się na rękach od wiosłowania, z czego nie omieszkała skorzystać Marysia. A że jako dzieci były do siebie podobne, nazwisko nosiły to samo, to w tamtych czasach nikt nie dochodził, czy 17-latka to Basia czy Marysia.

Kiedy przyszłą żeglarkę instruktor przyłapał z lupą nad mapą przy nauce nawigacji, tłumaczyła, że właśnie zbiły jej się okulary. Mimo zdrowotnych przeszkód zdobyła stopień żeglarza, potem sternika jachtowego, a przyszły mąż - Włodzimierz Markuszewski („zielony” harcerz), namówił ją na założenie drużyny. Tak w 1965 roku została drużynową 41 Harcerskiej Drużyny Żeglarskiej w Opolu, jedynej do tej pory w naszym regionie. Pierwsze mundury uszyła im mamusia Helena. Tak narodziły się druga i trzecia życiowa miłość Marii: do męża i drużyny.

Wszystko dostałam z nieba

Kto jedzie drogą z centrum Opola do Wrocławia, mijając most na ulicy Wrocławskiej nad Kanałem Ulgi, po prawej stronie musi zobaczyć białoniebieski kadłub, z wymalowanym napisem „Barka”. To wyprodukowany po II wojnie światowej w Holandii holownik parowy „Radgost”, zwany „dużym holendrem”.

Maria Markuszewska sprowadziła go do Opola 36 lat temu z Januszkowic: całego oblepionego smołą i pyłem węglowym, z resztkami węgla pod pokładem. Mąż powiedział jej wtedy, że on będzie utrzymywał rodzinę, a ona niech zajmie się harcerstwem. Była wówczas w ciąży z córką Anią, ale zakasała rękawy i razem z harcerzami zajęła się przystosowaniem holownika na pływającą harcówkę. Starszy brat, lekarz, osłupiał, gdy do ciężarnej siostry przyjechał z odżywczymi sokami, a zobaczył, jak ta skacze z holownika na pływające pomosty. - Nie wiedziałam, że nie wolno - śmieje się dziś.

Trap spuszczany jest teraz pilotem, zamontowanym zaraz po tym, jak druhna Marysia, próbując wejść na statek po drabinie, wpadła do wody i skręciła sobie obojczyk. Wchodzimy na pokład. Strome schody za środkowymi drzwiami prowadzą do pomieszczeń ze ścianami zapełnionymi planszami ze zdjęciami z kolejnych spływów i wypraw po wodnych szlakach. W największej sali, na obitej drewnianymi deskami ścianie, naprzeciw wejścia cytat z prymasa Wyszyńskiego: „Pracuj rzetelnie, bo z owoców twej pracy korzystają inni. Tak jak ty korzystasz z pracy drugich”. Wyżej krzyż i drewniany orzeł. Krzyży w innych kajutach też nie brakuje. W kapitańskiej na półce obok książek stoi figurka maryjna.

Wątków o Bogu i wierze jest w opowieściach druhny Marysi sporo. O tym, jak najpierw mamusia uczyła ją pozytywnego nastawienia do życia, zawsze przy tym podkreślając, że Bóg jest dobry. Jak w czasach komuny harcerka, mimo zakazu, pływała z Turawy do kościoła w Kotorzu. Jak uklękła przed harcerskim sztandarem, choć nie powinna (widać to na zdjęciu). Jak przyszły mąż, milicjant, wtedy jeszcze niewierzący, zgodził się na ślub kościelny, deklarując na piśmie, że będzie chodził z żoną do kościoła. - Zawsze jak wchodzę na jacht i schodzę z niego, to dziękuję Bogu - podkreśla. - I tego uczę swoich harcerzy.
Kiedyś usłyszała od innego harcerza, że nikt jej za tę robotę nie podziękuje. - Ale Ten z nieba widzi - odparła. - Robię to z serca i miłości, bo kocham służyć ludziom.

Na gali wręczania nagród imienia Jana Całki (przyznanych po raz pierwszy w historii Opola) druhna Marysia ze łzami w oczach mówiła, że wszystko, co w życiu dostała, przyszło „z nieba”: każdą farbę, cegłę i deskę do remontu łodzi i wodniackiej stanicy. „Barka” jest drugim, a może i pierwszym domem druhny Marysi. Jak nie nad Kanałem Ulgi, to w Turawie spędza godziny na nieustannym remontowaniu. Obecnie w „stajni” jest ponad trzydzieści łodzi. W hangarze pachną świeżą farbą schnące elementy.

Po trudnym dla opolskich wodniaków czasie, kiedy tonąca w długach opolska chorągiew ZHP lata temu odebrała im siedzibę nad kanałem z łodziami i holownikiem, chcąc wszystko spieniężyć, pływającą harcówkę odkupiło od związku towarzystwo przyjaciół drużyny. Udało ją się uratować tylko dlatego, że była wpisana do rejestru zabytków. Odstawiona w inne miejsce na rzece została jednak rozszabrowana i trzeba było ją remontować na nowo. Potem jeszcze odtworzyć „flotę”. Dziś tylko jedna łódź nie jest własnością towarzystwa, a należy do ZHP - to „Puck” wygrany przez drużynę na zawodach.

Nie ma rzeczy niemożliwych

Jestem szkutnikiem, stolarzem, wychowawcą, nauczycielem, instruktorem, mamą, babcią - wylicza Maria Markuszewska. Córka Ania (także druhna 41 żeglarskiej drużyny) mówi, że nic tak mamy nie motywuje do pracy jak hasło, że się nie da. Zygmunt Babiak, dziś aktor opolskiego teatru, jeden z harcerzy, śmieje sie, że jeśli ktoś mu w pracy mówi, że się „nie da”, to odsyła go do druhny Marysi. - Kapitan Kuźniewski nauczył mnie, że żeglarz zawsze musi sobie radzić. Nie ma sytuacji, z której nie ma wyjścia, tylko trzeba pogłówkować - przekonuje Maria Markuszewska.

Najlepszym tego dowodem na to, że się da, jest córka Anna Markuszewska-Łabudzińska. Bliscy odradzali Marii ciążę z powodu wady wzroku. Kiedy dostała burę od siostry po tym, jak zabrała siostrzeńca i pobrudzili chłopięcy kożuszek, zdecydowała, że będzie miała swoje dziecko. - No i czuwaj - puentuje opowieść druhna Marysia. „Czuwaj”, „i płyniemy dalej” - to częste przerywniki w opowieściach druhny Marysi.

Mąż Ani, Marek, też jest harcerzem. Poznali się na „Barce”. Zięć do teściowej cały czas zwraca się „druhno Marysiu”, co jest nieustannym powodem rodzinnych żartów. 9-letnia córka Ani, Agatka, też jest harcerką, i to podwójną: lądową i wodną. Wydaje się, że 3-letniego wnuka Adasia czeka nieuchronnie ta sama, harcerska droga.

Wiśta wio i płyniemy dalej

– To nie jest nagroda dla mnie – mówi o ostatnim wyróżnieniu druhna Marysia – ale dla harcerzy i tych wszystkich ludzi, którzy mi przez te ponad 50 lat pomagali i pomagają – podkreśla.

Wychowanków zliczyć nie jest w stanie. Są ich tysiące. Dziś drużyna liczy 17 zuchów i około 30 harcerzy. Choć nie prowadzi oficjalnie naboru, to narybku jej nie brakuje. Od września do końca października i od początku kwietnia do wakacji żeglarze pracują na barce i przy łodziach, sprzątają, remontują, pływają. Ostatnio malowali „Puck”, na pomarańczowo. Trudniejsze prace wykonują dorośli harcerze, rodzice i przyjaciele z towarzystwa przyjaciół drużyny. Zimą spotykają się w szkole podstawowej 21, śpiewają, zdobywają sprawności. Przez te 50 lat Maria Markuszewska mówi, że tylko raz jej się zdarzyło, że rodzic zdecydował zabrać dziecko z drużyny, bo nie chciał, żeby pracowało fizycznie.

W Opolu chyba mało kto nie zna druhny Marysi. Nawet jeśli sam czy ktoś z rodziny nie należał do drużyny czy towarzystwa jej przyjaciół, to musiał widzieć druhnę i jej ekipę pod cmentarzem, sprzedającą znicze.

Przez 50 lat druhna poznała od podszewki polskie rzeki, jeziora i morze. W lutym tego roku przyjaciel z holenderską emeryturą zaprosił ją na żagle na Karaiby. Wody piękne, porty i krajobrazy jeszcze piękniejsze, jachty i restauracje na bogato. Kelner co rusz podchodzi i podlewa ci wino. - Cholernie źle się czułam. Siedzę i piję to wino i patrzę na drewniane, zgniłe domy i biedę wkoło. Nie mogłam się z tym pogodzić - wspomina i dodaje, że sama nigdy nadmiaru pieniędzy nie miała, ale też żyła oszczędnie. Nagrodę im. Jana Całki, za namową córki, druhna Marysia planuje przeznaczyć na zrobienie pomnika nagrobnego mężowi. - Odkąd zmarł 20 lat temu, stoi tu tylko spękana piwniczka, bo nie miałam za co zrobić płyty - mówi.

Edyta Hanszke

Zajmuję się tematyką gospodarki, przedsiębiorczości, rynku pracy, ubezpieczeń i społeczną. Piszę o szeroko rozumianych pieniądzach: tych, które zarabiamy, wydajemy, ale także np. pochodzących z programów unijnych.

Pro Media Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Pro Media Sp. z o.o.