Historia o tym, jak na opolskim Zaodrzu ludzie ratowali ludzi [20 LAT PO POWODZI]

Czytaj dalej
Robert Lodziński

Historia o tym, jak na opolskim Zaodrzu ludzie ratowali ludzi [20 LAT PO POWODZI]

Robert Lodziński

Od pierwszego dnia powodzi tysiąclecia w Opolu, na osiedlu Dambonia, działał największy społeczny sztab przeciwpowodziowy. Każdego dnia pracowało w nim około 160 osób. Pani Roma, emerytowana szefowa szkolnej kuchni, w życiu zawsze musi komuś pomagać. - Chyba taką rolę przypisał mi Pan Bóg - uśmiecha się. Również i 10 lipca 1997 roku Najwyższy dał jej pod opiekę kilka tysięcy opolan.

O 5 rano woda zaczęła się wdzierać na opolskie Zaodrze i wyspę Pasiekę. Jakieś dwie godziny później zaczęła się historia społecznego komitetu przeciwpowodziowego, który potem przez ponad miesiąc działał w szkole podstawowej nr 3 na ul. Lelewela.

Romana Huculak, szefowa kuchni w SP 3, mieszkała obok szkoły. - Z samego rana uderzyła mnie myśl, że przecież ci biedni ludzie muszą teraz uciekać przed wodą z Zaodrza. A w którym kierunku? Przecież nie do miasta, w stronę Odry, tylko do nas. A jak będą uciekać, to dokąd? Do pierwszego dużego budynku, czyli naszej szkoły!

Człowiek odziany to człowiek szczęśliwy

Pani Romana wzięła klucze od szkoły i pobiegła na dół. Chyba tę samą myśl miał Krzysztof Gallus, wuefista z „trójki”. Oboje pod szkołą zastali pierwszych powodzian.

- Jak oni marnie wyglądali - mówi pani Roma. - Niektórzy w pidżamach, inni w samych majtkach. Po prostu wstali z łóżek i uciekli przed wodą...

Szefowa kuchni i wuefista otworzyli szkołę dla powodzian. - Ja pochodzę z bardzo biednej rodziny - mówi pani Roma. - Dlatego, jak widzę kogoś głodnego, to muszę go natychmiast nakarmić. Zdałam sobie sprawę, że tym ludziom, którzy ciągle do nas przychodzili, trzeba będzie zaraz dać jeść. Pobiegłam do domu i zabrałam dosłownie wszystko, co można było ugotować. Wzięłam też kilka koszul, buty i spodnie męża. Zobaczyłam wtedy, jak szczęśliwy może być człowiek, który nie miał na sobie prawie nic i właśnie został odziany - dodaje.

Z każdą godziną do szkoły przychodzili kolejni powodzianie, ale też przybiegali tam nauczyciele i pracownicy podstawówki. Każdy przynosił, co miał w domu do jedzenia i ubrania. Tylko dzięki temu udało się pomóc „pierwszej fali” powodzian.

W tym czasie Mikołaj Jędrysik, dyrektor „trójki”, stał na balkonie swojego parterowego mieszkania na ul. Koszyka i patrzył, jak woda zalewa jego blok. - I nagle usłyszałem w Radio Opole, że dyrekcja mojej szkoły zaprasza powodzian do uruchomionego u nas punktu pomocy. Dzięki strażakom udało mi się dotrzeć do szkoły około godz. 13. Tam rządził już wuefista, woźna i szefowa kuchni. Wszystko doskonale funkcjonowało.

Krytyczne były pierwsze trzy dni

Szefem komitetu przeciwpowodziowego został Ryszard Sobieszczański, mieszkaniec Dambonia i dziennikarz radiowy, którego woda odcięła od macierzystej rozgłośni. Najpierw spod szkoły relacjonował dramat mieszkańców Zaodrza dla ówczesnego Radia O’le. Siłą rzeczy stał się osobą skupiającą w sztabie przepływ informacji. Potem w sposób naturalny - bez żadnych wyborów - został szefem sztabu, w którym każdego dnia pracowało około 80 osób „cywilnych” i drugie tyle żołnierzy służby zasadniczej z pobliskiej jednostki wojskowa.

- Krytyczne były pierwsze trzy dni - wspomina Sobieszczański. - Nie przetrwalibyśmy bez pomocy sklepikarzy i piekarzy z miejscowości wokół Opola. To oni przywozili nam żywość. Dzięki temu mogliśmy zwyczajnie dać powodzianom coś do zjedzenia.

Metoda na „podaj cegłę”

Każdego dnia podczas powodzi do szkoły przychodziło po pomoc około dwóch tysięcy osób. Około 200 powodzian znalazło tam schronienie, kuchnia przygotowywała 500-600 obiadów.

W ciągu jednego dnia do szkoły przychodziło po pomoc dwa tysiące osób

Helena Misztal, nauczycielka klas I-III i mieszkanka os. Dambonia, 10 lipca o 8 rano biegła w stronę Niemodlińskiej, by sprawdzić, czy Zaodrze rzeczywiście jest już zalane. Zauważyła w szkole na Lelewela spory ruch. Weszła i spytała, czy może pomóc. Została tam na ponad miesiąc. Odpowiadała za pracę punktu informacyjnego. - Kwalifikowaliśmy ludzi do pomocy - tłumaczy. - Jedni potrzebowali dachu nad głową, inni obiadu, a jeszcze inni paczek żywnościowych lub ubrań. Moim zadaniem było rozpoznać te potrzeby i udzielić pomocy. Sztab codziennie przygotowywał dla powodzian paczki. W środku była żywność, ubrania i środki czystości. Każdy miał prawo do jednego „deputatu” dziennie.

Szkoła została zamieniona w wielki punkt pomocy. - Najpierw w klasach lokowaliśmy wszystkich powodzian. Zaczęło jednak brakować materacy z sali gimnastycznej. Z pomocą przyszło wojsko, które dało nam swoje. Potem w klasach zostawały już tylko rodziny, a na korytarzach spały osoby pojedyncze - dodaje Sobieszczański.

Po trzech kolejnych dniach znowu zaczęło brakować żywności, bo sklepikarze i piekarze nie nadążali z wykarmieniem armii powodzian. Wtedy - dzięki apelom radiowym i kontaktom prywatnym członków sztabu - pomocy szkole zaczęła udzielać WOŚP i Fundacja Prószyńskich. - Przyjeżdżały do nas całe tiry wypakowane „pomocą”. Kilka transportów załatwiły też rozgłośnie komercyjne na wybrzeżu - opowiada Sobieszczański.

Do rozładunku tirów wojsko oddelegowało 80 żołnierzy. Pracowali wszyscy wolontariusze. Dyrektor Jędrysik zgodził się na demontaż dużego okna w sali gimnastycznej. Tir podjeżdżał tyłem pod to okno i dzięki temu sprawnie wszystko rozładowywano. - Doszliśmy do takiej wprawy, że jednego tira potrafiliśmy opróżnić w kilkanaście minut metodą na „podaj cegłę” - opowiada dyrektor Jędrysik.

Najpierw do sztabu przychodziła głównie żywność. Pani Roma nie musiała się już martwić, co ugotuje dla powodzian.

- Na początku to był horror. Gotowaliśmy „cuda”. Jak nie było już warzyw, to zamiast zupy jarzynowej była grysikowa. Potem znalazły się jakieś zupki rosołowe. W kuchni pracowała szkolna dentystka i nauczyciele. 8-10 osób gotowało przez cały dzień. To byli bardzo wykształceni i kulturalni ludzie, ale nikt nie narzekał. Jak ktoś potrafił tylko ziemniaki obierać, też był przydatny - dodaje.

Praca od wczesnego rana do późnej nocy

Elżbieta Misztal pamięta, że praca była niewiarygodnie ciężka. - Spać szłam o drugiej w nocy, a o piątej już byłam na nogach. Sama się dziwię, jak można było to tak długo wytrzymać.

- Kończyliśmy gotowanie gdzieś o 22, ale to nie był koniec - mówi pani Roma. - Trzeba było potem iść do tych ludzi i z nimi rozmawiać. Oni byli w wielkim szoku, dzieci płakały. Rozmową ich uspokajaliśmy. Dopiero po latach dotarło do mnie, z jakim ogromem nieszczęściem się spotkaliśmy. Wtedy nie było czasu o tym myśleć, może i dobrze...

Sobieszczański gorzko wspomina „współpracę” komitetu z miastem, a właściwie jej brak. I tak na dobrą sprawę, to nie wiadomo, dlaczego tak się stało. - Od miasta dostaliśmy tylko jeden mały busik pomocy, choć Okrąglak był wtedy wielkim magazynem z towarami dla powodzian. Przysłano nam jeszcze dwie urzędniczki, bo ktoś doniósł, że u nas nie ewidencjonuje się przywiezionych towarów. Tirów w tym czasie było jednak bardzo dużo, szybko je rozładowywaliśmy, więc panie urzędniczki nie nadążały z liczeniem i po dwóch dniach zrezygnowały - opowiada.

Żeby dopełnić ten obraz, dyrektor Jędrysik przypomina sobie wizytę jednego z ówczesnych radnych, który koniecznie chciał wiedzieć, kto pozwolił, by Sobieszczański został szefem komitetu na Zaodrzu. - Powiedziałem, że moja żona. Jej do odpowiedzialności nie mogli pociągnąć - śmieje się dyrektor.

Komitet musiał rozwiązywać też problemy medyczne. W szkole był lekarz, który pomagał powodzianom. Zdarzały się osoby, które potrzebowały leków na cukrzycę. - Był też pacjent po przeszczepie nerki, któremu kończyły się leki. W takich sytuacjach nieocenione stawało się wojsko. Dzięki żołnierzom udało się załatwić naprawdę kilka trudnych zleceń - mówi były szef komitetu.

Sobieszczański nie ukrywa, że było też kilka wstydliwych epizodów. Po kilku dniach zaczęły się przypadki wyłudzeń darów wśród powodzian. - Głównie dotyczyło to środków czyszczących i dezynfekujących, które na Zaodrzu dziennie zużywano tonami. Podejrzanie dużo osób po nie się zgłaszało, a przecież potrzebne były tylko tym, które mieszkały na parterze.

- Skombinowaliśmy więc w spółdzielni Przyszłość plany z rozkładem wszystkich mieszkań i na tej podstawie udzielano potem odpowiedniej pomocy. Wiedzieliśmy wówczas, że jeśli człowiek ma w dowodzie przykładowo adres pod numerem 45/15, to nie może mieszkać na parterze i środki czystości mu nie przysługują.

Inną sprawą było zachowanie opolan mieszkających w niezalanej części miasta. Członkowie sztabu i powodzianie wiedzieli, że w Rynku działają lokale, a miasto wieczorami bawi się w najlepsze. - Wtedy nas to bardzo oburzało. Dziś jednak patrzę na to inaczej. Niby co mieliby opolanie robić. Stać przy mostach i patrzeć na zalane wodą Zaodrze? Przynajmniej się napili piwa, pogadali o powodzi i nikomu nie przeszkadzali. Powodzianie też imprezowali, tyle że na dachach swoich bloków. Tam to dopiero grille zbliżały ludzi - śmieje się Sobieszczański.

Ostatecznie szefowie ogródków zrehabilitowali się. - Po powodzi zorganizowali wielki charytatywny koncert. Było m.in. Lady Pank, ja go prowadziłem, a Rynek pękał w szwach - dodaje pan Ryszard.

Komitet działał przez ponad miesiąc. Pomagali nie tylko wolontariusze, studenci i pracownicy szkoły. - Wiele osób to byli sami powodzianie. Niejeden mówił: - dostałem ubranie, jedzenie, to teraz sam mogę pomagać i zostawał - wspominają członkowie komitetu.

Ważne jest, że ludzie z Dambonia pomagali nie tylko swoim sąsiadom. Pomoc z „trójki” jeździła także do zatopionych wsi na zachód od Opola. Najdalej transporty (wojsko dało samochody) docierały do dzisiejszego powiatu brzeskiego. Ostatnie dary, już w połowie sierpnia dyrektor szkoły rozwiózł po kilku instytucjach pomocowych na terenie Opola.

Sobieszczański i dyrektor Jędrysik dostali od miasta dyplomy w podzięce. Potem namówili ówczesnego wiceprezydenta Opola, żeby zorganizował spotkanie, na którym wręczone zostaną podobne dyplomy 30 przedstawicielom komitetu. - Wydaje mi się, że tym wszystkim naszym ludziom nie podziękowano wtedy należycie, ale z drugiej strony widzieliśmy, kto dostawał wtedy medale za powódź. Niewielu było z tzw. pierwszej linii. Tak chyba zawsze było, więc nie trzeba się tym przejmować - dodaje.

- Najważniejsze, że mogliśmy wtedy pomóc tylu ludziom - mówi pani Roma. - Powiem szczerze, jeśli powódź miała przyjść, to lepiej się stało, że przyszła w lipcu. Miesiąc później miałam termin do sanatorium i na nic bym się nie przydała. Do dziś wiele osób na ulicy jeszcze mi dziękuje. To jest dopiero nagroda.

Wystawa w hołdzie powodzianom

Dziś natomiast na ulicy Koszyka otwarta zostanie wystawa poświęcona powodzi na Zaodrzu. Na wystawę składają się m.in. zdjęcia opolskich fotoreporterów, oraz skany liścików, które mieszkańcy pisali do swoich bliskich i zawieszali je na specjalnej tablicy przy szkole. - Zamierzeniem moim było pokazanie tych zdjęć właśnie w miejscach, gdzie ta tragedia się wydarzyła - mówi Ryszard Sobieszczański.

17 lipca wystawa przeniesie się na ul. Wojska Polskiego, 24 lipca na os. Dambonia, a potem będzie można ją oglądać na opolskim Rynku. Wystawę przygotowało Opolskie Stowarzyszenie „Pieśni spod żagli” wraz z Urzędem Miasta Opole oraz opolskimi fotografikami: Pawłem Staufferem, Jerzym Stemplewskim, Mariuszem Przygodą oraz Krzysztofem Świderskim.

O tym pisaliśmy w Nowej Trybunie Opolskiej

Czwartek, 10 lipca 1997r.: „Nie czekajcie na ostatnią chwilę”. Wielka 6,5-metrowa fala powodziowa na Odrze zbliża się do Opola. Prawdopodobnie dotrze dziś w nocy lub jutro nad ranem i zaleje lewobrzeżne Opole oraz wyspy Pasieka i Bolko. Pod kilkumetrową wodą znajdą się ulice Partyzancka w Opolu i Biasa. Około metra wody będzie na ul. Prószkowskiej i Koszyka. Sztab antypowodziowy przygotował plan ewakuacji ludności Opola. Mieszkańcy zalanych domów i mieszkań trafią do opolskich szkół. - Apelują do ludzi, którzy mieszkają na najniższych kondygnacjach, by nie czekali na ostatnią chwilę - mówi wojewoda Ryszard Zembaczyński. Czwartek, 10 lipca 1997 r. „Zaczyna się panika”. Chleb i woda znikały wczoraj z półek sklepowych w Opolu w ekspresowym tempie. Najgorzej było na Zaodrzu, najspokojniej na osiedlu ZWM. - Ruch w sklepie jest taki, jak w tygodniu przedświątecznym. Chleba w tej chwili już nie ma, z półek błyskawicznie znikają woda mineralna, nabiał, cukier i mąka - wyliczał Jan Łoza, kierownik SDH „Za Odrą”.

Piątek, 11 lipca 1997 r. (wydanie specjalne wydrukowane na powielaczu) „Zatopione miasto”. Wczoraj przed południem siedziba naszej redakcji podzieliła los dziesiątek innych opolskich budynków zalanych przez falę powodzi - pisał redaktor naczelny Maciej Siembieda. - W środę wieczorem (...) próbowano ewakuować mieszkańców wyspy Pasieki. - Nikt nie zgodził się na to, gdyż nie wierzyli, że zostaną zalani - mówił wiceprezydent Romuald Durecki. Powódź dotarła do miasta około północy ze środy na czwartek na wysokości kawiarni „Baszta” i pubu „Pod Smokiem” zaczęła zalewać ulice Barlickiego oraz Piastowską. Niespodziewanie, około godziny 5 rano, woda pokazała się w starym korycie Odry i zaczęła zalewać dzielnicę Zaodrze. Pod wodą znalazł się obszar od kanału Młynówka po ulicę Domańskiego. Wojewódzki Komitet Przeciwpowodziowy ogłosił prognozę maksymalnych stanów zatopienia terenów w Opolu: tereny osiedla przy ul. Koszyka w rejonie wieżowców - do 3,5 m, wieżowce przy ul. Wojska Polskiego - do 2 m, osiedle przy ul. Nowowiejskiego - do 4,5 m, pl. Piłsudskiego - 2 m, ul. Licealna - 3 m, ul. Strzelców Bytomskich - 3,5 do 4 m, filharmonia od ul. Żwirki i Wigury - 1 m, ul. Piastowska - ok. 3 m..

Sobota, 12 lipca 1997 r. „Najgorsze minęło”. Pasieka i Zaodrze wciąż odcięte od reszty miasta. Na ulicy Koszyka ludzie z najwyższych bloków wylegli na dachy. Na jednym z nich wymalowali farbą wielki napis „papierosy”. Najwyższy stan wody na Odrze w Opolu mamy już za sobą i doszedł on do 777 cm. Wodowskazy zanotowały to o godz. 21.30 w czwartek. - To była największa powódź w Opolu - powiedział Józef Kałuża z ODGW we Wrocławiu. - Podobna, zanotowana w dokumentach miała miejsce w 1813 r., w sierpniu. Wówczas stan wody wniósł 604 cm.

Niedziela, 13 lipca. „Dlaczego nas nie ostrzegliście?!” Powodzianie z opolskiego Zaodrza są rozgoryczeni, że nikt ich nie poinformował o nadchodzącej wysokiej fali. - Cały czas latali helikopterami (...), mogli choć godzinę przed powodzią objechać Zaodrze i krzyczeć w megafony - mówią. Przed nadejściem wielkiej wody komitet powodziowy informował, że najgorsze przyjdzie w piątek nad ranem. Tymczasem Zaodrze zalało już w nocy ze środy na czwartek. - Usłyszałam szum, który będę pamiętać do końca życia - mówi mieszkanka z parteru przy ul. Prószkowskiej. - Zdążyłam tylko zabrać z meblościanki drobne oszczędności. Cała elektronika, książki, dywany, wszystko mam teraz pod wodą.

Robert Lodziński

Pro Media Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Pro Media Sp. z o.o.