Helena Górecka. Wartko dziołcha, co dla Polski i NRF lotała

Czytaj dalej
Fot. Fryta73 [CC BY-SA 2.0], via Wikimedia Commons
Krzysztof Ogiolda

Helena Górecka. Wartko dziołcha, co dla Polski i NRF lotała

Krzysztof Ogiolda

Zdobyła dwa medale olimpijskie dla Polski, a na igrzyskach w Meksyku reprezentowała nową ojczyznę. Helena Górecka do kraju przyjechała dopiero po blisko 50 latach.

Cztery razy startowała na igrzyskach olimpijskich (w 1956 w Melbourne, w 1960 w Rzymie, w 1964 w Tokio oraz w 1968 w Meksyku). Nosiła w życiu trzy nazwiska - jak na Ślązaczkę przystało - brzmiące raz bardziej z niemiecka, raz bardziej z polska. Na świat przyszła w 1938 roku w Chorzowie jako Halina Sylwia Richter. Największy sukces sportowy odniosła jako Górecka, by niedługo potem wyjechać do Niemiec za nowym mężem i przyjąć nazwisko Herrmann.

Rewelacja z Chorzowa

Jak mówiła w 2014 roku - gdy 50 lat po złotym medalu olimpijskim i 49 lat po opuszczeniu Polski znalazła się w niej z powrotem - dziennikarzom „Sportu”, do trenowania pchnęła ją jeszcze w szkole chęć podróżowania po świecie. Dla przeciętnego człowieka żyjącego w PRL w czasach stalinowskich czy za rządów Gomułki wartość praktycznie niedostępna. Za to sportowe sukcesy na międzynarodowym poziomie dawały do ręki paszport.

Mówi się o niej, że łączyła sportowy talent z iście śląską pracowitością. I musi być coś na rzeczy, skoro miała ledwo 16 lat, gdy pierwszy raz została mistrzynią Polski w sztafecie 4×100 m (wtedy nazwano ją po raz pierwszy „rewelacją z Chorzowa). Ledwo 18-letnia Halinka po czterech latach treningów zostaje wysłana na olimpiadę do dalekiej Australii.

Na antypodach jeszcze sukcesów nie odniosła. Odpadła zarówno w eliminacjach indywidualnego biegu na sto metrów (udało się jej pokonać tylko jedną z sześciu rywalek w przedbiegu), jak i w sztafecie - młode Polki zajęły czwarte, ostatnie miejsce w eliminacjach i nie weszły do półfinału).

Może były zwyczajnie nie dość wytrenowane, nie dość wytrzymałe, co ich młody wiek by usprawiedliwiał. A może rację miał Jerzy Suszko, który w „Poczcie polskich olimpijczyków 1924-1984” pisał, że Maria Kusion, Barbara Lerczak, Genowefa Minicka i Halina Richter (biegła na pierwszej zmianie) przegrały w Australii przez lody. Gospodarze serwowali je w wiosce olimpijskiej w sześćdziesięciu smakach i sprinterki podobno nie oparły się próbowaniu. W efekcie przed startem przyszła nadwaga, a uciekła finiszowa prędkość.

W przywoływanych już wspomnieniach w katowickim „Sporcie” latem 2014 roku pani Halina przypomniała, że australijskie igrzyska zrekompensowały jej brak sukcesów sportowych egzotyczną i szczęśliwie zakończoną przygodą. Samolot wiozący lekkoatletów do kraju miał awarię silnika i przymusowo lądował na wyspie Borneo. Pobyt trwał tyle co naprawa, czyli dwa dni. Pani Halina przeżyje szczęśliwie jeszcze jeden lotniczy wypadek. W samolocie wiozącym Polaków na zawody do Związku Radzieckiego nie wysunęło się podwozie. Pilot lądował „na brzuchu” w gaśniczej pianie. Skończyło się na strachu.

W Rzymie w roku 1960 Halina (nadal jeszcze Richter) znów ma miejsce w sztafecie biegaczek 4 razy sto metrów. Ona została, koleżanki się zmieniły. Wraz z nią z orzełkiem na koszulce startowały Teresa Wieczorek, Celina Jesionowska i Barbara Janiszewska. Polki zdobyły brązowy medal. Richter indywidualnie przebrnęła przez eliminacje i ćwiećfinały, by w półfinale biegu na sto metrów zająć czwarte miejsce i odpaść. W półfinale na 200 metrów nie wystartowała, oszczędzając siły na sztafetę.

Szczyt formy nie tylko Halina Górecka, ale i jej koleżanki ze sztafety, osiągnęła na olimpiadzie w Tokio. Kiedy stawały na starcie biegu finałowego cztery razy sto metrów, pani Halina była jedyną z całej czwórki, która jeszcze nie miała olimpijskiego krążka, zajęła siódmie miejsce w finale biegu na sto metrów (jej koleżanka z drużyny Ewa Kłobukowska zdobyła brązowy medal). Irena Kirszenstein, która po zamążpójściu będzie kontynuować karierę jako Szewińska, ma już w tym momencie w dorobku dwa srebra (za bieg na 200 metrów i skok w dal). Biegnąca na pierwszej zmianie sztafety Teresa Ciepły zajęła drugie miejsce w biegu na 80 metrów przez płotki.

Polki biegną fantastycznie (Górecka startuje na trzeciej zmianie, podaje pałeczkę Kłobukowskiej) i nie tylko wygrywają z faworyzowanymi Amerykankami, ale biją wynikiem 43,6 sekundy rekord świata.

Zostając w Niemczech, poszłam za głosem serca. Pieniądze i polityka nie miały na to żadnego wpływu - wyznała

- Przed biegiem finałowym prosiłam dziewczyny, że ja też chcę mieć w Tokio medal - mówiła Halina Górecka „Dziennikowi Zachodniemu”. - Nie byłyśmy jakąś bardzo zgraną paczką, bo Kirszenstein i Kłobukowska były od nas dużo młodsze i trzymały się razem. Moją najlepszą przyjaciółką wśród lekkoatletek była Jarosława Jóźwiakowska, która wywalczyła srebrny medal w Rzymie (w skoku wzwyż - przyp. red.). - Dziewczyny jednak stanęły na wysokości zadania i nie tylko zdobyłyśmy złoto, ale też pobiłyśmy rekord świata, wyprzedzając Amerykanki i Angielki. To był wielki sukces, ale prawdę mówiąc, liczyłyśmy na ten medal.

To wszystko przez serce

I nagle w życiu pani Haliny zmienia się wszystko. Odezwała się dawna miłość. W młodziutkiej sprinterce z Chorzowa (startującej najpierw w barwach jednego z chorzowskich klubów, a potem Górnika Zabrze) zakochał się Reinhold Herrmann. Uprawiał piłkę ręczną w AKS Chorzów, a potem był sekretarzem klubu. Długo wydawało się, że na przeszkodzie ich uczuciom stanie polityka, a żelazna kurtyna rozdzieli ich na dobre. Reinhold bowiem pod koniec lat 50. - w pierwszej fali wyjazdów do Niemiec - opuszcza Polskę. Młodzi wymieniają listy, ale z czasem wydaje się, że miłość na odległość przegra. Spotykają się raz - w Niemczech - przy okazji lekkoatletycznego meczu RFN-Polska. Jest rok 1962. Trzy lata później pani Halina - przy okazji kolejnych zawodów, w Dortmundzie - zostaje na Zachodzie. Do Polski wraca tylko jej bagaż.

- Zostając w Niemczech, poszłam za głosem serca. Pieniądze i polityka nie miały na to żadnego wpływu - wyznała w 2014 „Dziennikowi Zachodniemu”. - W moim pierwszym małżeństwie nie byłam szczęśliwa, a z Herrmannem przeżyliśmy zgodnie 45 lat. Oczywiście po moim wyjeździe natychmiast przestano o mnie w Polsce pisać. Takie to były wtedy czasy. W moim domu w Niemczech odwiedzali mnie za to byli polscy sportowcy, m.in. Józef Szmidt (dwukrotny mistrz olimpijski w trójskoku - przyp. red.) i Jerzy Chromik.

Struła się razem z połową niemieckiej drużyny

Halina Herrmann wystartuje raz jeszcze w igrzyskach. W Meksyku reprezentuje Niemiecką Republikę Federalną, ale żadnych sukcesów nie odnosi. Pokonana w biegach indywidualnych nie tylko przez rywalki, ale i przez kłopoty żołądkowe. Należy do tej części niemieckiej ekipy lekkoatletycznej, która się czymś zatruła. Na olimpiadzie spotyka dawną koleżankę ze sztafety Irenę Szewińską, która w Meksyku dołożyła do dorobku kolejne dwa medale (brązowy w biegu na sto metrów, złoty na dwieście. Pewnie jeszcze nie przeczuwa, że na wiele lat będzie to jej ostatni kontakt z Polską.

W 1969 roku postanawia skończyć karierę sportową i decyduje się na macierzyństwo. Ma 31 lat. Próbuje trenować młode biegaczki w Niemczech, ale nie staje się to ani jej pasją, ani zawodem. Zresztą mąż nie nalega, żeby pracowała. Przeciwnie, woli, by została w domu i póki żyje zapewnia utrzymanie domu.

Skoro Halina przestaje startować z czarnym orłem na koszulce, odium zdrajczyni na tyle z niej spada, że władze PRL-u pozwalają stopniowo jej bliskim (mama, siostra), pojechać na Zachód. Ona sama wydaje się w Polsce zapomniana. Dzielnie opiera się nowotworowej chorobie i po śmierci męża dorabia do skromnej emerytury.

W Niemczech jest o niej głośno, kiedy w 2012 roku łupem włamywacza, który obrabował dom, pada - obok biżuterii - jej złoty medal olimpijski z Tokio. Kiedy opowiada o swoim kłopocie i rozczarowaniu w telewizji, Polski Komitet Olimpijski oferuje pomoc w staraniach o wydanie repliki przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski (do kraju zaprasza ją m.in. Irena Szewińska). Przy okazji uczestniczy w olimpijskim pikniku oraz w promocji książki o olimpijczykach z Chorzowa. Okazuje się, że może otrzymywać emeryturę olimpijską należną medalistom, o którą przez lata się w ogóle się nie starała. Po blisko pół wieku odwiedza rodzinny dom, parafialny kościół i szkołę.

- Wszystko wypiękniało - zauważa. - No i do głowy by mi nie przyszło, że w Polsce może być tak przyjemnie.

Krzysztof Ogiolda

Jestem dziennikarzem i publicystą działu społecznego w "Nowej Trybunie Opolskiej". Pracuję w zawodzie od 22 lat. Piszę m.in. o Kościele i szeroko rozumianej tematyce religijnej, a także o mniejszości niemieckiej i relacjach polsko-niemieckich. Jestem autorem książek: Arcybiskup Nossol. Miałem szczęście w miłości, Opole 2007 (współautor). Arcybiskup Nossol. Radość jednania, Opole 2012 (współautor). Rozmowy na 10-lecie Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych, Gliwice-Opole 2015. Sławni niemieccy Ślązacy, Opole 2018. Tajemnice opolskiej katedry, Opole 2018.

Pro Media Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Pro Media Sp. z o.o.