Andrzej Plęs

Dyżur za dyżurem. Lekarze bardzo zapracowani. Czasami na śmierć

Dyżur za dyżurem. Lekarze bardzo zapracowani. Czasami na śmierć Fot. 123rf
Andrzej Plęs

Zawodowy kierowca ma tachograf, każdy pracownik etatowy ma swoje prawo pracy, lekarz ma możliwość swobodnego dysponowania swoim czasem zawodowym. I ta swoboda niekiedy zabija.

Czasami jest dramatyczny wybór między lekarzem zmęczonym a żadnym. Czy lepiej, by w miejscu pracy był zmęczony lekarz, czy żeby nikogo tam nie było? - takie pytanie stawiał we wrześniu 2016 roku minister zdrowia Konstanty Radziwiłł. Wypowiedź ta padła po kilku przypadkach śmierci lekarzy w trakcie pełnienia obowiązków zawodowych. Po każdym przypadku opinia publiczna natychmiast wyrokowała, że to „śmierci z przepracowania”. Choć zwykle nie było jeszcze sekcji zwłok, patolog nie określił przyczyny śmierci, prokurator nie postawił „swojej diagnozy”. Nic jeszcze nie wskazywało na to, że to były zgony z przepracowania. Nic poza prawidłowością: każdy ze zgonów następował w trzeciej, czwartej, nawet siódmej dobie nieprzerwanej pracy lekarza. Od pierwszego takiego zgonu nie zmienił się ani system pracy medyków, ani system prawny, regulujący ten system pracy, ani nastawienie kolejnych zmian w Ministerstwie Zdrowia.

To, co się zmieniło, to (rosnąca) liczba polskich lekarzy wyjeżdżających do pracy do krajów proponujących lepsze warunki płacowe. I (rosnąca) statystyczna liczba godzin, jakie lekarze spędzają w pracy. I tak już Polska jest na jednym z ostatnich miejsc w Europie, jeśli chodzi o „ulekarzowienie” na liczbę mieszkańców: zaledwie niecałe 4 proc. doktora na 1000 obywateli. A medyków w Polsce wciąż ubywa, placówek ochrony zdrowia - wręcz przeciwnie. Ktoś tę rosnącą liczbą lekarskich „etatów” musi wypełnić. Jeśli nie da się ludźmi (a nie da się, bo ich nie ma), to wypełnia się czasem wciąż tych samych ludzi.

Oni jednak mają swój próg odporności. Tym bardziej, że już 20 proc. z nich to ludzie, którzy ukończyli 60. rok życia.

Śmierć w miejscu pracy

W lipcu 2011 r. w szpitalu w Głupczycach zmarł 52-letni anestezjolog, który dyżurował piątą dobę z rzędu. Wówczas bodaj po raz pierwszy opinia społeczna podjęła temat systemu pracy lekarzy. Na chwilę i aż do następnej takiej sytuacji, kiedy w białogardzkim szpitalu powiatowym pracownicy znaleźli w dyżurce martwą 44-letnią panią anestezjolog. Późniejsze postępowanie prokuratorskie ujawniło, że śmierć nastąpiła w wyniku zawału mięśnia sercowego, w 94. godzinie jej nieprzerwanego dyżuru na oddziale. Stanowisko dyrekcji szpitala było jasne: nikt jej nie zmuszał do takiego trybu pracy, była „firmą”, prawa nie naruszono.

Z końcem sierpnia tego roku podczas pracy w niepołomickiej przychodni zmarła 28-letnia lekarka z Jasła. Miała tu spędzić 24-godzinny dyżur, na który przyjechała wprost po całodziennej pracy w jednej z krakowskich klinik. Czy wpływ na śmierć mogło mieć przepracowanie? Tego na razie stwierdzić nie można, bo ciągle prowadzone są szczegółowe badania.

Z początkiem września w Szpitalu Powiatowym we Włoszczowie zmarł 59-letni chirurg, był po 24-godzinnym dyżurze kontraktowym. I właśnie miał zacząć kolejny na oddziale ratunkowym, kiedy zaczął zgłaszać dolegliwości układu krążenia. Zatrzymanie akcji serca, reanimacja, transport pacjenta na oddział kardiologiczny szpitala w Końskich. Zmarł na stole operacyjnym. Sekcja wykazała, że nie przeżył zawału serca. Dyrekcja włoszczowskiego szpitala wyraziła żal z powodu śmierci lekarza. I skwitowała, że nikt go nie zmuszał do podjęcia dyżuru na oddziale ratunkowym.

Prawo nakazuje wypoczynek

W lipcu 2007 roku znowelizowano ustawę o czasie pracy pracowników zakładów opieki zdrowotnej. Według nowych przepisów lekarz w ZOZ mógł pracować nie więcej niż 7 godzin 35 minut na dobę i maksymalnie 38 godzin (bez pięciu minut) tygodniowo. Za pisemną zgodą lekarza od tej reguły można wprowadzić odstępstwo, jeśli ten oświadczy, że zgadza się na podwyższony wymiar pracy, ale nie może to być więcej niż 65 godzin tygodniowo wraz z dyżurami. Takie wskazania mogą być przekroczone w sytuacji pełnienia dyżurów medycznych, ale wtedy pracownikowi przysługuje w każdej dobie 11 godzin odpoczynku, także bezpośrednio po zakończeniu dyżuru.

Lekarza kontraktowego to nie dotyczy

Nad takim rygorem czasu pracy czuwa prawo pracy. Kłopot w tym, a dla lekarzy nie tyle kłopot, co przywilej, że takie ograniczenia dotyczą etatowych medyków. Prawu pracy nic do lekarzy kontraktowych i wszelki umów cywilno-prawnych. Jeśli firma - lekarz podpisuje kontrakt z firmą - szpitalem, obu stron prawo pracy nie obowiązuje. W efekcie publiczne i niepubliczne placówki medyczne chętnie korzystały z takich rozwiązań, ponieważ dla nich ta forma współpracy z medykami (pielęgniarkami też) oznaczała niższe koszty pracy. A i lekarze również chętnie z tego przywileju korzystali, bo mogli swobodnie dysponować swoim czasem pracy. Wedle zasady: więcej pracy, więcej płacy. A i firmowany przez kolejne ekipy w Ministerstwie Zdrowia system opieki zdrowotnej przymykał oczy na łamanie norm pracy, bo taki system zapewniał obsadę stanowisk medycznych i wypełniał lukę niedoboru personelu.

Przywilej czy konieczność

Dlaczego lekarze podejmują się wielogodzinnej, wielodobowej, nieprzerwanej pracy? Bo mogą. NIK podał jedną z przyczyn: lekarz, który dojeżdża do pracy do szpitala 150 - 200 km, wychodzi z założenia, że na jeden dyżur mu się nie opłaca, ale już na 3 - 4 dyżury pod rząd - i owszem. Poza tym jeśli można zarobić, to dlaczego tego nie robić? Po każdym przypadku szpitalnej „śmierci z przepracowania” dyrekcje tłumaczyły się identycznie: kilkudobowy dyżur nie oznacza ciągłej pracy, część tego czasu jest czasem „gotowości do pracy”. Poza tym szpital ze zmarłym wiązał kontrakt, więc… wszystko zgodnie z prawem.

System nie jest zdrów, Zdzisław Szramik, wiceprzewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, podaje jedną z przyczyn:

- On zmusza lekarzy do pracy ponad siły - ocenia. - Władze te i poprzednie, i jeszcze poprzednie, nie zrobiły nic, żeby to zmienić, lekarzy brakuje, wyjeżdżają z kraju nie od wczoraj. U nas nie zrobiono nic, żeby docenić ich pracę, żeby ich było stać na to, by normalnie pracować. Ktoś w zaślepieniu i głupocie czeka, aż wydarzy się jakaś tragedia. Na razie umierają lekarze, ale lada chwila mogą zacząć umierać pacjenci.

Czy podwyższenie stawek płacowych dla lekarzy sprawi, że przestaną „gonić za kasą” kosztem swojego zdrowia i życia? I czy wszyscy?

- Są metody, żeby takie rzeczy ukrócić - zapewnia Zdzisław Szramik. - Kierowcy mają tachometry, nikt nie mówi, że jest to dla nich ograniczenie swobody prowadzenia działalności gospodarczej. W świecie opieki medycznej takie ograniczenia też potraktowano by jako sposób na zapewnienie bezpieczeństwa lekarzom i pacjentom. A zresztą po to przecież wprowadzono system kontraktowy pracy lekarzy, żeby prawo pracy omijać. To było celowe i wiemy, kto na tym korzysta.

Lekarstwem na pracę ponad siły lekarzy miałyby być wyższe stawki płacowe. To być może powstrzymałoby część emigracji medyków, powstrzymanie emigracji - zmniejszenie dramatycznego obecnie deficytu w tym segmencie na rynku pracy. Najwyższa Izba Kontroli podpowiadała w raporcie z 2015 r. coś jeszcze:

„Biorąc pod uwagę, że szkolenie lekarzy w ramach rezydentur jest finansowane ze środków budżetowych, a część wykwalifikowanej kadry medycznej emigruje po zakończeniu szkoleń do krajów, w których jest lepiej opłacana, celowe jest uzależnienie uczestnictwa w takim szkoleniu od zobowiązania przez ministra zdrowia przyszłych specjalistów do przepracowania określonego czasu w Polsce, w systemie ubezpieczeń zdrowotnych” - brzmi sugestia kontrolerów.

Tymczasem na początek października lekarze rezydenci zapowiedzieli generalny strajk. Idzie o poziom wynagrodzenia, trudności w podjęciu specjalizacji, kłody na ścieżce do podwyższania kwalifikacji.

NIK w 2015 r. nie był pierwszy, który zwrócił uwagę na patologię w systemie. Jeszcze w 2011 roku Maciej Hamankiewicz, prezes Naczelnej Izby Lekarskiej, nieco naraził się swojemu środowisku zawodowemu publicznym stwierdzeniem, że „skoro nikt nie jest w stanie ich powstrzymać od pracy, trzeba nowego prawa”. I to takiego, które będzie limitowało lekarzom czas pracy bez względu na to, czy są etatowi, czy kontraktowi. W sukurs dr. Hamankiewiczowi przyszedł Krzysztof Bukiel, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy.

- Trzeba zabronić lekarzom pracować powyżej tych norm czasu pracy - głosił. - Bo jak widać, to jest niebezpieczne dla ich zdrowia. Przy okazji z niedospania mogą zrobić krzywdę pacjentom.

Między dżumą a cholerą

Państwowa Inspekcja Pracy nie ma nic do umów firma „szpital” - firma „lekarz”, nie kontroluje czasu pracy medyków. NFZ też nie. W zasadzie nikt tego nie kontroluje. Lecz kiedy NIK, prezes NIL, przewodniczący OZZL jednym głosem wskazują, że system jest niebezpieczny i dla lekarzy, i dla pacjentów, i że trzeba go zmienić, to już jest symptomatyczne. Tyle że środowisko lekarskie nie jest w tej kwestii monolitem, jego część chce zachować przywilej swobody pracy. I płacy. Ta część podnosi także argument systemowy, też o niebagatelnej sile rażenia: jeśli ograniczyć lekarzom czas pracy, to trzeba będzie zlikwidować wiele szpitalnych oddziałów, bo te nie zapewnią obsady lekarskiej w wymaganych przez Ministerstwo Zdrowia i NFZ normach liczbowych. Być może wiele szpitali powiatowych trzeba będzie z tego powodu zamknąć. A wtedy mocno ograniczy się dostępność obywateli do usług medycznych. Przy okazji bezpieczeństwo zdrowotne społeczeństwa też. Więc - powtarzając za obecnym ministrem zdrowia: „Czy lepiej, by w miejscu pracy był zmęczony lekarz, czy żeby nikogo tam nie było?” Wobec takiej alternatywy każdy pacjent powinien zacząć się bać.

Andrzej Plęs

Pro Media Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Pro Media Sp. z o.o.