Doogie White: Nigdy nie rezygnujcie z marzeń
Chcecie żeby rock nie umarł? Zamiast siedzieć w domu przed telewizorem, jeść pizzę, idźcie słuchać rocka - mówi Doogie White, który śpiewał z grupą Rainbow.
Stary Dom w Domecku był drugim przystankiem w ramach polskiej części Twojej trasy koncertowej po Europie. Sporo tych koncertów masz na koncie, śpiewasz już ponad 30 lat. Ciężkie jest życie wokalisty?
Tak naprawdę to ciężka praca fizyczna. Stojąc na takiej scenie nie mam za kim się już ukryć. Ponadto, nikt mnie nie zastąpi gdy coś pójdzie nie tak. Na przykład teraz mam ciężkie przeziębienie, które na domiar jeszcze się pogorszyło.
Wiele osób ma inne wyobrażenie o tym jak muzycy spędzają czas po koncertach... Za tym idzie słynny rock and rollowy wizerunek.
To jasne, ale nie można zapomnieć, że piosenkarz fizycznie musi wiele z siebie dać, to decyduje o odbiorze muzyki, więc trzeba naprawdę wypoczywać w przerwach pomiędzy koncertami, tak dużo jak tylko się da. Staram się o siebie dbać najlepiej jak tylko potrafię.
Jak zawód muzyka zmienił się przez lata? Jakie są Twoje obserwacje?
Jestem z tzw. starej szkoły. We wczesnych latach 80. grało się koncerty w każdy weekend, potem kolejny i kolejny, tak bez końca… W ten sposób nabierało się wprawy i doświadczenia, zanim ruszyło się gdzieś dalej, na większe i poważniejsze sceny. Natomiast dziś obserwuję, że dużo młodych ludzi chce grać na większych scenach bez odpowiedniego przygotowania, bez wystarczającej liczby prób.
Internet kreuje dziś wiele możliwości dla ludzi, którzy chcą tworzyć muzykę. To ma wady, jak i zalety, ale dzisiejszy biznes muzyczny również jest zupełnie inny. Rozwiązania są dwa: albo zaakceptować obecny stan rzeczy i robić dalej co potrafisz najlepiej, albo zająć się zupełnie czym innym.
Przez lata nagrywałeś z wieloma sławami, jak Michael Schenker ze Scorpions, Yngwie Malmsteen czy legendarnym zespołem Rainbow. Wielu muzyków może Ci pozazdrościć. Współpracę, z którym z tych artystów cenisz najbardziej?
Cieszyłem się ze współpracy ze wszystkimi tymi artystami. Ritchie Blackmore z Rainbow dał mi pierwszą szansę i zawsze będą mu za to wdzięczny. Szaleństwo i zabawa trwały przez sześć lat z Yngwie Malmsteen’em, a z Michaelem Schenker’em grałem pięć lat. Nie mogę narzekać, bo zawsze grałem z kimś dobrym. Mój obecny zespół też jest znakomity. To zawsze jest ważne z kim występujesz, to wywiera na ciebie wpływ, bo na scenie tworzy się pewna więź, tak jak w innych aspektach życia i relacjach z ludźmi poza sceną. Sam nikomu nie zazdroszczę, bo mam niezłą karierę i fajne piosenki (śmiech).
Jeśli mowa o supergrupie Rainbow, graliście razem od 1994 do 1997 roku. Stworzyliście wspólnie ostatnią płytę formacji, czyli „Stranger in Us All”. Jak się pracuje z żywą legendą, czyli Ritchie Blackmore’m, który jest przecież również współtwórcą Deep Purple?
Gdy zaczynałem nagrywać z Rainbow, Ritchie był już starszym facetem, miał 49 lat, dziś już skończył 70-tkę. On potrafił być absolutnie genialny, ale także absolutnie okropny... Byłem szczęściarzem, że udało mi się z nim występować w czasach gdy jego gra na gitarze była najwyższych lotów. Zawsze będę mu wdzięczny również za to, że dał mi szansę gdy byłem nieznany. Też dzięki niemu udało mi się rozpocząć tak długą karierę w muzyce.
Przeczytałam, że pierwsze kroki w muzyce stawiałeś śpiewając w... chórze kościelnym. Nieźle jak na rock and rollowca ze starej szkoły!
Tak to się faktycznie zaczęło. Chodziłem wtedy śpiewać w kościele. Początkowo chciałem być perkusistą, potem gitarzystą, ale nie miałem dyscypliny do ćwiczeń. W końcu ktoś powiedział dlaczego nie śpiewam, bo przecież mam całkiem niezły głos!
Tak zostałem wokalistą, kiedy miałem jakieś 15-16 lat choć mój pierwszy zespół przetrwał jedynie parę tygodni. Natomiast pierwszą „pół-profesjonalną” grupę miałem, gdy stuknęła mi dwudziestka, jednocześnie pracując. Budowałem ciężarówki, a potem wagony na kolei, pracowałem jeszcze w innych zawodach. Na tym etapie mogłem oczywiście dalej poświęcać się mojej głównej pasji - muzyce.
Z La Paz wydaliście w ostatnim roku „Shut Up and Rawk!”.
Tak naprawdę ta płyta dość długo powstawała, jeszcze od czasów trasy z Schenkerem. Muzyka była napisana, ale zabrało mi więcej czasu by to wszystko zebrać i dokończyć. Na szczęście mamy dobrą firmę płytową, która się nami opiekuje. Warto to podkreślić, bo chodzi o Metal Mind Productions z Katowic! Z tego powodu też jestem zadowolony. Myślę, że to bardzo dobra i mocna płyta.
Do Polski często wracasz. Trzy lata temu brałeś udział w nagrywaniu płyty „Kill The King”. Projekt, o którym było naprawdę głośno tworzyli także inni szanowani muzycy: Vinny Appice, Marco Mendoza i… Iggy Gwadera, 16-letni genialny gitarzysta z Polski. Jak się wszyscy spotkaliście?
To była poniekąd przysługa dla firmy płytowej, która poprosiła mnie czy bym nie zaśpiewał na płycie tego młodego muzyka. Wiesz, w życiu czasem trzeba coś oddać z powrotem…
Kiedyś mi ktoś pomógł, więc teraz i ja miałem okazję uczynić podobnie. Poza tym to była sposobność pograć z Marco Mednozą czy Vinnim, więc ta okazja była zbyt dobra, by ją odrzucić.
Na nieszczęście nazwali zespół WAMI od imion muzyków, to trochę pogrążyło projekt, bo kiedy niektórzy potem nie byli w stanie w nim uczestniczyć, trudno było znaleźć zastępstwo muzyków o podobnych imionach (śmiech). To zobowiązania terminowe muzyków w innych projektach nie pozwoliły na szersze koncertowanie z WAMI, a szkoda, bo to bardzo dobra płyta.
Iggy Gwadera jest bardzo młody. Jego talent zrobił m.in. wielkie wrażenie na „Titusie”, liderze Acid Drinkers, polskiej legendzie. Ci muzycy założyli razem zespół Anti Tank Num! Jak Ty oceniasz jego umiejętności?
To bardzo trudne, bo chłopak jest dużo młodszy i bardzo zapatrzony w gitarę. Sądzę, że ma duszę starszego, jeśli chodzi o grę na gitarze. Faktycznie gra bardzo dobrze.
Czy talent to coś z czym się rodzisz czy sukces można wypracować ciężką pracą?
Wybory jakie w życiu podejmujesz są bardzo ważne. Znam wielu świetnych wokalistów, którzy nie doszli tak daleko jak ja, bo na drodze stanęły inne decyzje. Kogoś dziewczyna zaszła w ciążę i zdecydował zająć się rodziną lub stało się jeszcze coś innego. Ja podjąłem decyzje, które przyniosły owoce, ale głównie to zależy od ciężkiej pracy, szczęścia oraz tego, że ludzie lubią pracować z ludźmi, którzy są łatwi do współpracy.
Łatwi do współpracy ludzie, czyli jacy?
Czyli trzeźwi, nie na narkotykach, którzy nie są egoistycznymi maniakami czy też psychopatami w jakimś wymiarze... Ludzie wolą pracować z tymi mniej utalentowanymi, ale nie mającymi wad jakie wymieniłem wyżej, tak udaje się zrobić więcej.
Czyli wielki talent łatwo zmarnować?
Znam wielu świetnych muzyków, ale są wariatami i nie da się z nimi pracować. Ale jeśli jesteś giętki we współpracy, znasz się na tym co robisz i „światło szczęścia” ci towarzyszy, to wszystko jest możliwe. Nigdy nie rezygnujcie z marzeń!
Wielu ważnych muzyków odeszło w ostatnim czasie. Tęsknisz za kimś szczególnie?
Hmmm... David Bowie wywarł na mnie wielki wpływ, dorastałem z nim i dalej słucham jego muzyki. Niektórzy moi muzyczni poprzednicy umierają, ale zostawiają za sobą niesamowite życiorysy i ogromny spadek muzyczny dla nas wszystkich. Najcenniejsze co robią właśnie ci wielcy artyści to to, że dają nam świetną muzykę, która przetrwa na wieki po ich śmierci.
Czy marwisz się czasem o przyszłość rocka, którego wypiera komercyjna muzyka?
Rock nigdy nie umrze! Ta muzyka zawsze była undergroundowa. Jedynie w latach 80. znaczyła coś więcej, właśnie kiedy zeszła w kierunku popu i chłopcy wyglądali jak dziewczyny... Pamiętajcie, że ten gatunek jest zależny od fanów, którzy będą chcieli kupować płyty i chodzić na koncerty, a tacy zawsze będą.
Przez granie rocka dajemy zabawę, robiąc to najlepiej jak potrafimy. Nieważne czy robimy show dla setki, czy dla tysiąca ludzi, ale ważne, że na scenie dajemy wam nasze dusze. Chcecie żeby rock nie umarł? Zamiast siedzieć w domu przed telewizorem, jeść pizzę i czekać aż wam urosną tyłki, idźcie słuchać rocka na żywo!